Jestem człowiekiem starej daty, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Sprzed dobrych trzydziestu lat pamiętam taki oto obrazek: miska z ciepłą (gorącą?) wodą, kilka kropli jakiegoś specyfiku i... ręcznik.
Ale o co chodzi?! Otóż w obliczu przeziębienia czy, co gorsze, zapalenia oskrzeli, głowa lądowała nad miską, na głowie lądował ręcznik i w najlepsze trwała inhalacja. Wstrętne wdychanie ciepłych oparów. Duchota straszliwa. Ale pomagało. Nos odzyskiwał drożność, oskrzela szybciej wracały do formy. Szczęśliwie teraz mamy sprzęt, który zastępuje miskę z ręcznikiem i robi to profesjonalnie.
W naszym domu dość niespodziewanie pojawił się inhalator z irygatorem Sanity PRO. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tego typu sprzętem, stąd też pojawiły się wątpliwości czy będę potrafiła z niego korzystać. Do pierwszej próby skutecznie zachęcił mnie mój stan zdrowia, a dokładniej rzecz ujmując, wstrętne przeziębienie, które mi się przyplątało. A jak powszechnie wiadomo, mama nie może iść na zwolnienie. I tak oto doszło do mojego pierwszego bliższego spotkania z Sanity PRO.
Otwieram zgrabny kartonik, a tam całkiem sporych rozmiarów sprzęt, wyglądający bardzo porządnie. Na samym wierzchu instrukcja obsługi, dość krótka i treściwa. Czułam się naprawdę źle, więc tylko rzuciłam na nią okiem i zabrałam się za montaż. Całe szczęście jest on bardzo intuicyjny, tak naprawdę chyba nie da się tego inhalatora poskładać niewłaściwe... Dzięki temu bardzo łatwo jest postawić go w stan gotowości, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.
Korpus Sanity PRO został wyposażony w przestronną komorę, w której mieszczą się praktycznie wszystkie elementy inhalatora, więc wszystko zawsze jest pod ręką, nic się nie zgubi i nie będzie latać luzem po kartonie. Sprzęt wykonany jest z wysokiej jakości tworzywa, więc jest to inwestycja na lata. Czy korzysta się z niego wygodnie?
Po błyskawicznym montażu wystarczy tylko umieścić w odpowiedniej komorze roztwór soli morskiej do inhalacji lub zalecony przez lekarza preparat, założyć maskę na usta i nos, a następnie włączyć inhalator. Sanity PRO posiada 3-stopniową regulację wielkości cząsteczek, tak, żeby ich wielkość była dostosowana do potrzeb: inna dla górnych, a inna dla dolnych dróg oddechowych. Sama maska dobrze przylega do twarzy i nie powoduje dyskomfortu. Warto dodać, że producent umieścił w zestawie dwie maski: większą dla dorosłych i mniejszą dla dzieci. Na szczęście nie miałam potrzeby stosowania inhalatora u córki - najwyraźniej ma lepszą odporność niż jej mama! Przymierzyłam jej natomiast sama maskę - po to, żeby sprawdzić czy w razie czego będzie się nadawała dla 15-miesięcznego dziecka (pasuje!), ale też po to, żeby oswoić córkę z takim nietypowym dla niej przedmiotem.
Sanity PRO podczas pracy nie jest bardzo głośny, wydaje dźwięki zbliżone do kompresora, jednak znacznie cichsze. Nie obudził dziecka drzemiącego w pokoju obok, ani też nie wystraszył córki gdy podczas kolejnej inhalacji przyszła zobaczyć czym ciekawym zajmuje się mama. Dodatkowym atutem jest także to, że Sanity PRO może pracować właściwie bez przerwy.
Jakie są efekty? Mój nienawistnie zatkany nos poddał się praktycznie bez walki. Nieżyt odpuścił całkowicie po dwóch dniach inhalacji. Sama inhalacja jest nawet przyjemna! W niczym nie przypomina tego ślęczenia w zaduchu pod ręcznikiem. Irygacja także nie powoduje dyskomfortu. Pomyślałam sobie nawet, że fajnie byłoby ją stosować od czasu do czasu ot tak, żeby nawilżać śluzówkę i oczyszczać nos, zwłaszcza jak już przyjdzie nam powrócić z tego mazurskiego "sanatorium" do domu, do stolicy...
Czy polecam? Zdecydowanie tak. Sanity PRO jest wysokiej jakości inhalatorem na lata. Zapewni nieocenione wsparcie w chorobie dróg oddechowych i rodzica, i dziecka. Docenią go także alergicy i osoby borykające się z chorobami przewlekłymi. Gdzie można go kupić? Inhalator Sanity PRO jest dostępny w renomowanych aptekach (także online) oraz bezpośrednio na stronie producenta. Polecam, warto!
Mama po 30-tce - spostrzeżenia i recenzje
czwartek, 8 lutego 2018
wtorek, 16 stycznia 2018
Pieluszki jednorazowe w zgodzie z naturą?
Regularnie, co kilka dni wyrzucam gigantyczny ich wór. Nazywane są u nas "odpadem radioaktywnym", ze względu na specyficzną zawartość. Tak jest - pieluchy. Która z nas tego nie przerabiała? Tony zużytych pieluch, w szczytowym okresie nawet kilkanaście sztuk dziennie. Na przestrzeni całego okresu pieluchowania jedno dziecko średnio zużywa... Nie, nie chcę wiedzieć ile ;) Przeraźliwie dużo! I na pewno nie jest to obojętne dla naszej planety.
Czy można coś z tym zrobić? Można sięgnąć po pieluszki wielorazowe. To rozwiązanie od lat zyskuje na popularności, ale nie oszukujmy się: nie każdy chce z niego korzystać i nie każdy się do tego nadaje. Przyznaję otwarcie, że nie potrafię zrezygnować z wygody użytkowania, jaką zapewniają pieluszki jednorazowe, na rzecz składowania zabrudzonych wielorazówek, a później hurtowego ich prania. Owszem, mam kilka sztuk, czasem z ciekawości po nie sięgam. I prawdopodobnie będę sięgać częściej, gdy będziemy już powoli wychodzić z pieluch, ale na razie nie ma takiej opcji. Proszę mnie za to nie potępiać, po prostu wygoda i oszczędność czasu pchają mnie nieustannie w szpony jednorazówek. Ale to nie znaczy, że muszę być na bakier z ekologią!
Rynek pieluszek nie ogranicza się na szczęście jedynie do najpopularniejszych, produkowanych na gigantyczną skalę marek, które z ekologią mają tyle wspólnego, co palenie opon na ognisku. Ostatnimi czasy pojawiają się też firmy, które za cel stawiają sobie produkcję takich pieluszek, które będą równie wygodne w użyciu, ale nie będą stanowiły obciążenia dla środowiska. I przy okazji łagodnie obejdą się z małą pupą.
Jedną z takich marek, mających na względzie także aspekty ekologiczne, jest Bambiboo. Ot, na pierwszy rzut oka zwykłe pieluszki. Ale nie, zaraz zaraz, jakieś takie... mało kolorowe? Szczerze? Zawsze mnie zastanawiało kto i w jakim zakresie ma korzystać z tych barwnych rysunków na pieluchach. Dziecko za bardzo ich nie widzi, zresztą przez pierwsze miesiące jest mu centralnie wszystko jedno, byle pupy nie odparzało i wchłaniało co trzeba. Nawet teraz, w wieku 14 miesięcy, moje dziecko ma w głębokim poważaniu jakiekolwiek dekoracje na pieluchach. Czy to znaczy, że one tam są dla rodziców?! Ciężko powiedzieć, ale wiem jedno: to zbędna chemia. Bambiboo są cudownie puste pod tym względem, wszak jedynym nadrukiem jest logo marki.
Produkowane są z włókien bambusa, surowca naturalnego i hipoalergicznego. Bambus to trawsko, względnie łatwe w uprawie, więc nie ma potrzeby faszerować go sztucznymi nawozami i pestycydami. A co za tym idzie, jest idealnym surowcem do produkcji bezpiecznych i funkcjonalnych artykułów dla dzieci. Ale bambus to nie jedyny naturalny składnik w Bambiboo. Towarzyszy mu także aloes, którego warstwa po wewnętrznej stronie pieluszki ma za zadanie troszczyć się o delikatną skórę dziecka. Czego za to nie znajdziemy w tych pieluszkach? Różnej maści świństw, z lateksem, PCV, przeciwutleniaczami i konserwantami na czele. Wiecie, co jednak zaskoczyło mnie najbardziej? To, że można je... kompostować! Wyobrażacie to sobie? Pieluchy i kompost? Okazuje się, że wystarczy usunąć rzepy oraz taśmę z logo i można śmiało umieścić zużytą pieluszkę w kompostowniku. I to jest naprawdę eko! Biodegradowalna pieluszka - wygodna, skuteczna i bez wyrzutów sumienia...
Ekologia, oczywiście, jest bardzo ważna, ale przecież pieluszka przede wszystkim ma spełniać swoją podstawową funkcję - chłonąć, izolować wilgoć od skóry i trzymać w ryzach zawartość. Tutaj na szczęście absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Bambiboo są bardzo chłonne, jedna pieluszka spokojnie wystarcza na całą noc, na kilkanaście godzin niezakłóconego snu. Odkąd ich używamy, nie przytrafiła nam się żadna "awaria" - zawsze ubranie było suche, podobnie jak pupa.
Jeśli już jesteśmy przy pupie, to warto zaznaczyć, że niektóre dzieci są bardziej wrażliwe i podatne na uczulenia oraz odparzenia. Często na forach internetowych, gdy poruszany jest temat pieluszek, czytamy, że dziecko uczulają pieluszki X, a po Y często pupa jest odparzona i trzeba się ratować maścią z tlenkiem cynku, która też nawiasem mówiąc nie powinna być w codziennym użyciu - bo i po co? Bambiboo z moją ukochaną małą pupą obchodzą się bardzo łagodnie. Brak paskudnej chemii i chloru w procesie produkcyjnym sprawia, że o jakiejkolwiek reakcji alergicznej w ogóle nie ma mowy. Wspomniany wcześniej naturalny aloes działa łagodząco, a bambus zapewnia cyrkulację powietrza. Absolutnie żadnych odparzeń. Taką opiekę to ja rozumiem!
Pozytywnie zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz - w rozmiarze 4, którego aktualnie używamy, także znajduje się wskaźnik informujący o tym, że pielucha została już "naznaczona". Tak dawno go nie widziałam! Mniej więcej odkąd pożegnałyśmy rozmiar 2. A to nie jest tylko zbędny gadżet. Ten pasek informacyjny naprawdę się przydaje.
Z czym jeszcze kojarzą się produkty uchodzące za ekologiczne? Z tym, że niekoniecznie łatwo je kupić. A tu kolejna niespodzianka - Bambiboo można bez problemu dostać w sieci drogerii Rossmann, na dodatek całkiem często są w promocji, więc można się zatowarować na dłużej, nie obciążając przy tym nadmiernie domowego budżetu. Duży plus!
Podsumowując, pieluszki Bambiboo to cudowny kompromis między "zwykłymi" pieluchami jednorazowymi a wielopieluchowaniem. Przyjazne dla środowiska, przyjazne dla pupy i do tego niezawodne jeśli chodzi o chłonność. Mogę je z czystym sumieniem polecić, zarówno dla noworodzia, jak i dla starszego malucha. My używamy i używać będziemy!
Serdecznie zapraszam Was także na stronę bambiboo.pl - znajdziecie tam szczegółowe informacje odnośnie pieluszek Bambiboo i poznacie odpowiedzi na nurtujące Was pytania. Warto!
Serdecznie zapraszam Was także na stronę bambiboo.pl - znajdziecie tam szczegółowe informacje odnośnie pieluszek Bambiboo i poznacie odpowiedzi na nurtujące Was pytania. Warto!
wtorek, 12 grudnia 2017
Nie każ innym kochać swojego dziecka...
Dla Ciebie jest całym światem, to oczywiste. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Kochasz je całym sercem i chcesz dla niego jak najlepiej. Jest w samym centrum Twojego świata. Ale...
Pierwsza sytuacja. Dzisiejsze popołudnie, znany dyskont. W jednej z alejek starszą panią wyprzedza kobieta z kilkuletnią córką. Dziewczynka, przechodząc obok staruszki, bezczelnie szturcha ją łokciem. Nikt mi nie wmówi, że to było przypadkowe, akurat widziałam całą scenę bardzo dokładnie. Starsza pani nie kryje poruszenia i grzecznie, aczkolwiek stanowczo zwraca dziewczynce uwagę, że ta postąpiła nieładnie. Reakcja dziewczynki jest natychmiastowa: wywalony język, przedrzeźniające miny i jakieś docinki pod nosem. Mama milczy. Starsza pani kontynuuje swój wychowawczy wywód, najwyraźniej licząc na to, że kobieta w końcu zareaguje. Dopiero gdy wspomina coś o klapsie, oburzona matka przystaje i odpyskuje, że ona dziecka nie bije. Nie przeprosiła, nie zwróciła córce uwagi, zero reakcji. Tylko na wspomnienie kary cielesnej raczyła się oburzyć.
Sytuacja druga. Pech chciał, że znowu sklep tej samej sieci, tylko w innym mieście. W rolach głównych mama i synek. Chłopczyk podchodzi do regału z makaronami i rozpoczyna zabawę. Raz za razem na podłodze lądują kolejne paczki świderków i muszelek. Mama szybkim rzutem oka ocenia skalę zniszczeń i bez słowa powraca do swojej czynności, jaką było pakowanie innych produktów do koszyka. Po chwili jak gdyby nigdy nic, bez słowa bierze synka na ręce i oddala się z miejsca zdarzenia. Ktoś nawet zwraca jej uwagę, że zostawili niezłą rozpierduchę, ale ona odpowiada, że od sprzątania to jest obsługa sklepu. Serio? Tu również nie było reakcji w postaci zwrócenia dziecku uwagi, a jedynie zdziwienie, że komuś nie spodobały się poczynania panicza.
Dlaczego tak się dzieje, że niektórzy rodzice wymagają od innych ludzi, by kochali ich dzieci tak mocno, żeby bez wahania wybaczać im dosłownie każde zachowanie? Kompletny brak reakcji na zachowania wstrętne wobec innych osób dodatkowo utwierdza dziecko w przekonaniu, że wolno mu absolutnie wszystko. Nie jestem zwolenniczką kar cielesnych, ale też nie wyobrażam sobie żebym miała przejść zupełnie obojętnie obok bądź co bądź skandalicznego wybryku mojej córki, a i tłumaczenie wszystkiego wiekiem do mnie nie przemawia. Już kiedyś pisałam o tym, że nie pochwalam zezwalania dziecku na wszystko, tylko dlatego, że jest dzieckiem. Bo kiedyś podrośnie i ogromną dozą prawdopodobieństwa będzie dalej robić to samo. Przecież mu wolno...
Nie każmy innym kochać naszych dzieci i ich wybryków. Rozumiem, że dziecko może mieć trudniejszy charakter lub okres buntu, ale czy naprawdę brak jakiejkolwiek reakcji rodzica jest dobrym rozwiązaniem? Czy nie wypadałoby przeprosić starszą panią i posprzątać rozrzucone paczki makaronu? I wreszcie wprost powiedzieć dziecku, że tak się nie robi? Moje dziecko dziś próbowało przydepnąć ogon jednego z "naszych" kotów. W porę zareagowałam, pogroziłam palcem i powiedziałam, że nie wolno. Ale po co? Przecież ona ma dopiero roczek? Jak to po co?! Po pierwsze dlatego, że jestem przekonana, że ona rozumie więcej niż się wszystkim wydaje. A po drugie, nie wyobrażam sobie, że miałabym nie zareagować wcale. Bo niby dlaczego? Dlatego, że to mój pępek świata? Wolne żarty.
Nie, nie piszę tego po to, żeby pokazać jaką jestem idealną matką, w przeciwieństwie do tych opisanych powyżej. Nic z tych rzeczy. Chodziło mi tylko i wyłącznie o to, żeby zwrócić uwagę na zachowania typu "moje dziecko jest cudowne i wszystko mu wolno". A tymczasem tylko połowa tego stwierdzenia jest prawdą. Nasze dzieci są wspaniałe, dla nas są najcudowniejszym darem. Ale dla otoczenia, zwłaszcza tego dalszego, są TYLKO dziećmi. Nierzadko zachowującymi się nieodpowiednio lub irytująco.
Co zatem robić? Bić? Krzyczeć? E tam... Może raczej rozmawiać, tłumaczyć, po prostu reagować? Nie tylko dla dobra osób postronnych, które nie mają więzi emocjonalnej z naszą pociechą, ale przede wszystkim w trosce o dobro naszego dziecka. Bo to my w dużej mierze kształtujemy jego osobowość i wpływamy na jego życie. Proszę, reagujmy!
Pierwsza sytuacja. Dzisiejsze popołudnie, znany dyskont. W jednej z alejek starszą panią wyprzedza kobieta z kilkuletnią córką. Dziewczynka, przechodząc obok staruszki, bezczelnie szturcha ją łokciem. Nikt mi nie wmówi, że to było przypadkowe, akurat widziałam całą scenę bardzo dokładnie. Starsza pani nie kryje poruszenia i grzecznie, aczkolwiek stanowczo zwraca dziewczynce uwagę, że ta postąpiła nieładnie. Reakcja dziewczynki jest natychmiastowa: wywalony język, przedrzeźniające miny i jakieś docinki pod nosem. Mama milczy. Starsza pani kontynuuje swój wychowawczy wywód, najwyraźniej licząc na to, że kobieta w końcu zareaguje. Dopiero gdy wspomina coś o klapsie, oburzona matka przystaje i odpyskuje, że ona dziecka nie bije. Nie przeprosiła, nie zwróciła córce uwagi, zero reakcji. Tylko na wspomnienie kary cielesnej raczyła się oburzyć.
Sytuacja druga. Pech chciał, że znowu sklep tej samej sieci, tylko w innym mieście. W rolach głównych mama i synek. Chłopczyk podchodzi do regału z makaronami i rozpoczyna zabawę. Raz za razem na podłodze lądują kolejne paczki świderków i muszelek. Mama szybkim rzutem oka ocenia skalę zniszczeń i bez słowa powraca do swojej czynności, jaką było pakowanie innych produktów do koszyka. Po chwili jak gdyby nigdy nic, bez słowa bierze synka na ręce i oddala się z miejsca zdarzenia. Ktoś nawet zwraca jej uwagę, że zostawili niezłą rozpierduchę, ale ona odpowiada, że od sprzątania to jest obsługa sklepu. Serio? Tu również nie było reakcji w postaci zwrócenia dziecku uwagi, a jedynie zdziwienie, że komuś nie spodobały się poczynania panicza.
Dlaczego tak się dzieje, że niektórzy rodzice wymagają od innych ludzi, by kochali ich dzieci tak mocno, żeby bez wahania wybaczać im dosłownie każde zachowanie? Kompletny brak reakcji na zachowania wstrętne wobec innych osób dodatkowo utwierdza dziecko w przekonaniu, że wolno mu absolutnie wszystko. Nie jestem zwolenniczką kar cielesnych, ale też nie wyobrażam sobie żebym miała przejść zupełnie obojętnie obok bądź co bądź skandalicznego wybryku mojej córki, a i tłumaczenie wszystkiego wiekiem do mnie nie przemawia. Już kiedyś pisałam o tym, że nie pochwalam zezwalania dziecku na wszystko, tylko dlatego, że jest dzieckiem. Bo kiedyś podrośnie i ogromną dozą prawdopodobieństwa będzie dalej robić to samo. Przecież mu wolno...
Nie każmy innym kochać naszych dzieci i ich wybryków. Rozumiem, że dziecko może mieć trudniejszy charakter lub okres buntu, ale czy naprawdę brak jakiejkolwiek reakcji rodzica jest dobrym rozwiązaniem? Czy nie wypadałoby przeprosić starszą panią i posprzątać rozrzucone paczki makaronu? I wreszcie wprost powiedzieć dziecku, że tak się nie robi? Moje dziecko dziś próbowało przydepnąć ogon jednego z "naszych" kotów. W porę zareagowałam, pogroziłam palcem i powiedziałam, że nie wolno. Ale po co? Przecież ona ma dopiero roczek? Jak to po co?! Po pierwsze dlatego, że jestem przekonana, że ona rozumie więcej niż się wszystkim wydaje. A po drugie, nie wyobrażam sobie, że miałabym nie zareagować wcale. Bo niby dlaczego? Dlatego, że to mój pępek świata? Wolne żarty.
Nie, nie piszę tego po to, żeby pokazać jaką jestem idealną matką, w przeciwieństwie do tych opisanych powyżej. Nic z tych rzeczy. Chodziło mi tylko i wyłącznie o to, żeby zwrócić uwagę na zachowania typu "moje dziecko jest cudowne i wszystko mu wolno". A tymczasem tylko połowa tego stwierdzenia jest prawdą. Nasze dzieci są wspaniałe, dla nas są najcudowniejszym darem. Ale dla otoczenia, zwłaszcza tego dalszego, są TYLKO dziećmi. Nierzadko zachowującymi się nieodpowiednio lub irytująco.
Co zatem robić? Bić? Krzyczeć? E tam... Może raczej rozmawiać, tłumaczyć, po prostu reagować? Nie tylko dla dobra osób postronnych, które nie mają więzi emocjonalnej z naszą pociechą, ale przede wszystkim w trosce o dobro naszego dziecka. Bo to my w dużej mierze kształtujemy jego osobowość i wpływamy na jego życie. Proszę, reagujmy!
piątek, 17 listopada 2017
Czy i jak kupować ubranka na Aliexpress?
Aliexpress, czyli ogromny chiński portal zakupowy, asortyment ma bardzo szeroki, także jeśli chodzi o ubranka dziecięce. Czy warto je tam kupować? Na co należy zwracać uwagę? Jako że na Aliexpress zamawiam ostatnimi czasy naprawdę dużo, chętnie podzielę się z Wami swoimi doświadczeniami.
Jaki rozmiar wybrać?
Na początku można się pogubić. Znajdujesz fajne ubranko, chcesz wybrać rozmiar, a tam jakieś dziwadła: 24M, 2T, 3T zamiast znanej nam rozmiarówki typu 74, 80, 86. Możesz sobie pomyśleć, że 24M to 24 miesiące, 2T - 2 lata itd. Niestety, to byłoby zbyt proste. Można łatwo się oszukać jeśli patrzymy tylko na oznaczenie rozmiarów, bo różnice bywają naprawdę spore. Jest na to jedna rada: zmierzyć ubrania dziecka w pożądanym rozmiarze, a następnie zerknąć na tabelę rozmiarów udostępnioną przez sprzedawcę w opisie przedmiotu. To daje nam szansę na zamówienie odpowiedniego rozmiaru, stanowi też podstawę do ewentualnej reklamacji, jeśli wymiary będą inne niż w tabeli (zazwyczaj sprzedawcy zastrzegają sobie margines błędu 2-3 cm). Tak więc rozmiar rozmiarem, ale decydujące niech będą wymiary z tabelki.
Jaki to materiał?
Z mojego doświadczenia wynika, że dość często skład materiałowy jest wielką niewiadomą. Sprzedawcy w opisach potrafią podawać różne cuda. Najdziwniejszy i jednocześnie najbardziej absurdalny opis, jaki znalazłam, to "kaszmir" w odniesieniu do zwykłego, niemowlęcego body. Często też materiał określany mianem "cotton" okazuje się być bawełną, ale z domieszką czegoś sztucznego. Ci bardziej uczciwi sprzedawcy piszą w takim przypadku o "cotton blend", a czasem nawet podają szczegółowy skład wraz z wartościami procentowymi. Zdarzało mi się jednak poznać prawdziwy skład materiału dopiero po przeczytaniu metki, albo... wcale - bo niektóre rzeczy żadnej metki nie miały.
Kiedy przyjdzie paczka?
No właśnie... To są Chiny. Paczka może przyjść za 3 tygodnie, a może i za 2 miesiące. Albo i lepiej! Trzeba to mieć na uwadze wybierając rozmiar, bo przecież dziecko rośnie jak na drożdżach i za miesiąc czy dwa będzie już odpowiednio większe. Trzeba też o tym pamiętać kupując ubranie przeznaczone na konkretną porę roku, jak np. kurtkę zimową czy kostium kąpielowy. I wreszcie: jeśli potrzebujemy danego ubrania na konkretną uroczystość o ustalonej dacie (np. sukienka na chrzciny czy wesele), warto złożyć zamówienie z takim wyprzedzeniem, żeby w razie czego mieć jeszcze czas na realizację jakiegoś planu B, gdyby okazało się, że paczka nie zdąży przyjść albo też ciuszek okaże się niezgodny z naszymi oczekiwaniami. Właśnie w ten sposób użerałam się z sukienką na chrzciny. Jedna okazała się dużo za mała, a druga nie przyszła wcale, więc ostatecznie jak niepyszna zamówiłam kieckę w Smyku.
Co z jakością?
Tu nie ma reguły. Jest tylu producentów, że na dobrą sprawę można się spodziewać wszystkiego. Czasem coś, co na zdjęciach sprzedawcy prezentuje się rewelacyjnie, w rzeczywistości okazuje się tylko "ubogim krewnym" przedmiotu ze zdjęcia. Niby podobne, ale jednak nie do końca, tak jakby Chińczycy próbowali podrabiać samych siebie ;) Dlatego warto kupować przedmioty, które mają feedbacki (tj. oceny innych osób, które już otrzymały swoje paczki), najlepiej jeśli ocena ta zawiera też zdjęcia. W ten sposób możemy uniknąć rozczarowania albo też utwierdzić się w przekonaniu, że to, co przychodzi w paczce, faktycznie przypomina to cudo z opisu aukcji.
Czy to się opłaca?
Różnie. Mnóstwo rzeczy można kupić w naprawdę atrakcyjnych cenach, inne są droższe niż ich krajowe odpowiedniki. Tu już decyzja należy do nas: czy koszt jest decydującym czynnikiem, czy też zechcemy zapłacić ciut więcej np. za wzór, którego nie otrzymamy w Polsce. Warto też pamiętać o wyprzedażach i kuponach, które pozwalają na uzyskanie jeszcze niższych cen. Przykładowe ceny: za niebieską bluzę z gwiazdką zapłaciłam 12,95 zł, za granatową kamizelkę 14,20 zł, a za legginsy z ptaszkiem - 7,20 zł. Niewątpliwie moją najukochańszą kategorią są jednak skarpetki, które są naprawdę super jakościowo, a dzięki różnym kuponom zazwyczaj udaje mi się je "wyrwać" za śmieszne pieniądze rzędu 0,35 - 1,10 zł za parę.
Czy to bezpieczne?
Szczerze? Nie wiem. Nie zagwarantuję Wam, że barwniki użyte do farbowania materiałów są bezpieczne i mają jakieś atesty. Pocieszający może być jedynie fakt, że wiele sieciówek szyje w Chinach. A Smykowa marka Cool Club? Albo 5.10.15? No właśnie... Czasem zdarza się, że takie aliexpressowe ubranko po wyjęciu z opakowania cuchnie chemią, to fakt. Zazwyczaj jednak pierwsze pranie rozwiązuje problem. Osobiście nie boję się ubierać dziecka w chińskie ciuszki, ale to już kwestia indywidualnej decyzji każdego rodzica.
Co oprócz ubrań?
Oprócz ciuchów znajdziemy też całą masę dodatków. Czapki, szaliki, chustki, ale też akcesoria do włosów dla małych księżniczek. Tak jest - dzikie ilości spinek, kokardek, opasek. Można dostać oczopląsu. Oczywiście są też buty, ale do nich podchodzę z trochę większą rezerwą ze względu na ogólnie pojętą jakość: podeszwy, wkładki itp. Mamy ze dwie pary i kolejne dwie w drodze, ale chyba jednak wolę bazować na sprawdzonych markach obuwniczych. Wyjątkiem są skórzane paputki - w promocji i z kuponami można je wyrwać za kilkanaście złotych, a jakościowo są naprawdę świetne. Mamy już kilka par w różnych rozmiarach - na zapas.
Podsumowując: czy warto?
Moim zdaniem tak. Te ceny, ten wybór, te okazje... I wreszcie ta adrenalina podczas otwierania przesyłki ;) To nic, że czasem trafi się jakiś mniej udany zakup, że czasem paczka wcale nie dotrze. Przypominam jednak, że w przypadku Aliexpress zaginięcie paczki nie oznacza utraty pieniędzy, bo można się ubiegać o zwrot należności. Spróbujcie, naprawdę warto.
Czy macie jakieś swoje ubraniowe hity z Aliexpress? A może mimo wszystko coś Was powstrzymuje przed zakupem?
Jaki rozmiar wybrać?
Na początku można się pogubić. Znajdujesz fajne ubranko, chcesz wybrać rozmiar, a tam jakieś dziwadła: 24M, 2T, 3T zamiast znanej nam rozmiarówki typu 74, 80, 86. Możesz sobie pomyśleć, że 24M to 24 miesiące, 2T - 2 lata itd. Niestety, to byłoby zbyt proste. Można łatwo się oszukać jeśli patrzymy tylko na oznaczenie rozmiarów, bo różnice bywają naprawdę spore. Jest na to jedna rada: zmierzyć ubrania dziecka w pożądanym rozmiarze, a następnie zerknąć na tabelę rozmiarów udostępnioną przez sprzedawcę w opisie przedmiotu. To daje nam szansę na zamówienie odpowiedniego rozmiaru, stanowi też podstawę do ewentualnej reklamacji, jeśli wymiary będą inne niż w tabeli (zazwyczaj sprzedawcy zastrzegają sobie margines błędu 2-3 cm). Tak więc rozmiar rozmiarem, ale decydujące niech będą wymiary z tabelki.
Jaki to materiał?
Z mojego doświadczenia wynika, że dość często skład materiałowy jest wielką niewiadomą. Sprzedawcy w opisach potrafią podawać różne cuda. Najdziwniejszy i jednocześnie najbardziej absurdalny opis, jaki znalazłam, to "kaszmir" w odniesieniu do zwykłego, niemowlęcego body. Często też materiał określany mianem "cotton" okazuje się być bawełną, ale z domieszką czegoś sztucznego. Ci bardziej uczciwi sprzedawcy piszą w takim przypadku o "cotton blend", a czasem nawet podają szczegółowy skład wraz z wartościami procentowymi. Zdarzało mi się jednak poznać prawdziwy skład materiału dopiero po przeczytaniu metki, albo... wcale - bo niektóre rzeczy żadnej metki nie miały.
Kiedy przyjdzie paczka?
No właśnie... To są Chiny. Paczka może przyjść za 3 tygodnie, a może i za 2 miesiące. Albo i lepiej! Trzeba to mieć na uwadze wybierając rozmiar, bo przecież dziecko rośnie jak na drożdżach i za miesiąc czy dwa będzie już odpowiednio większe. Trzeba też o tym pamiętać kupując ubranie przeznaczone na konkretną porę roku, jak np. kurtkę zimową czy kostium kąpielowy. I wreszcie: jeśli potrzebujemy danego ubrania na konkretną uroczystość o ustalonej dacie (np. sukienka na chrzciny czy wesele), warto złożyć zamówienie z takim wyprzedzeniem, żeby w razie czego mieć jeszcze czas na realizację jakiegoś planu B, gdyby okazało się, że paczka nie zdąży przyjść albo też ciuszek okaże się niezgodny z naszymi oczekiwaniami. Właśnie w ten sposób użerałam się z sukienką na chrzciny. Jedna okazała się dużo za mała, a druga nie przyszła wcale, więc ostatecznie jak niepyszna zamówiłam kieckę w Smyku.
Co z jakością?
Tu nie ma reguły. Jest tylu producentów, że na dobrą sprawę można się spodziewać wszystkiego. Czasem coś, co na zdjęciach sprzedawcy prezentuje się rewelacyjnie, w rzeczywistości okazuje się tylko "ubogim krewnym" przedmiotu ze zdjęcia. Niby podobne, ale jednak nie do końca, tak jakby Chińczycy próbowali podrabiać samych siebie ;) Dlatego warto kupować przedmioty, które mają feedbacki (tj. oceny innych osób, które już otrzymały swoje paczki), najlepiej jeśli ocena ta zawiera też zdjęcia. W ten sposób możemy uniknąć rozczarowania albo też utwierdzić się w przekonaniu, że to, co przychodzi w paczce, faktycznie przypomina to cudo z opisu aukcji.
Czy to się opłaca?
Różnie. Mnóstwo rzeczy można kupić w naprawdę atrakcyjnych cenach, inne są droższe niż ich krajowe odpowiedniki. Tu już decyzja należy do nas: czy koszt jest decydującym czynnikiem, czy też zechcemy zapłacić ciut więcej np. za wzór, którego nie otrzymamy w Polsce. Warto też pamiętać o wyprzedażach i kuponach, które pozwalają na uzyskanie jeszcze niższych cen. Przykładowe ceny: za niebieską bluzę z gwiazdką zapłaciłam 12,95 zł, za granatową kamizelkę 14,20 zł, a za legginsy z ptaszkiem - 7,20 zł. Niewątpliwie moją najukochańszą kategorią są jednak skarpetki, które są naprawdę super jakościowo, a dzięki różnym kuponom zazwyczaj udaje mi się je "wyrwać" za śmieszne pieniądze rzędu 0,35 - 1,10 zł za parę.
Czy to bezpieczne?
Szczerze? Nie wiem. Nie zagwarantuję Wam, że barwniki użyte do farbowania materiałów są bezpieczne i mają jakieś atesty. Pocieszający może być jedynie fakt, że wiele sieciówek szyje w Chinach. A Smykowa marka Cool Club? Albo 5.10.15? No właśnie... Czasem zdarza się, że takie aliexpressowe ubranko po wyjęciu z opakowania cuchnie chemią, to fakt. Zazwyczaj jednak pierwsze pranie rozwiązuje problem. Osobiście nie boję się ubierać dziecka w chińskie ciuszki, ale to już kwestia indywidualnej decyzji każdego rodzica.
Co oprócz ubrań?
Oprócz ciuchów znajdziemy też całą masę dodatków. Czapki, szaliki, chustki, ale też akcesoria do włosów dla małych księżniczek. Tak jest - dzikie ilości spinek, kokardek, opasek. Można dostać oczopląsu. Oczywiście są też buty, ale do nich podchodzę z trochę większą rezerwą ze względu na ogólnie pojętą jakość: podeszwy, wkładki itp. Mamy ze dwie pary i kolejne dwie w drodze, ale chyba jednak wolę bazować na sprawdzonych markach obuwniczych. Wyjątkiem są skórzane paputki - w promocji i z kuponami można je wyrwać za kilkanaście złotych, a jakościowo są naprawdę świetne. Mamy już kilka par w różnych rozmiarach - na zapas.
Podsumowując: czy warto?
Moim zdaniem tak. Te ceny, ten wybór, te okazje... I wreszcie ta adrenalina podczas otwierania przesyłki ;) To nic, że czasem trafi się jakiś mniej udany zakup, że czasem paczka wcale nie dotrze. Przypominam jednak, że w przypadku Aliexpress zaginięcie paczki nie oznacza utraty pieniędzy, bo można się ubiegać o zwrot należności. Spróbujcie, naprawdę warto.
Czy macie jakieś swoje ubraniowe hity z Aliexpress? A może mimo wszystko coś Was powstrzymuje przed zakupem?
wtorek, 31 października 2017
Wyrzuty sumienia czasu nie cofną!
Chuchasz, dmuchasz, nadzorujesz. Uważasz i pilnujesz. Jesteś czujna jak ważka, starasz się przewidywać zdarzenia żeby chronić swój najcenniejszy skarb. Myślisz, że robisz wszystko, co możesz. I wtedy przytrafia się TO...
Gdy na sekundę odwracasz wzrok w drugą stronę, dziecko spada z łóżka. Choć jeszcze nie raczkuje, nawet nie pełza, jakimś cudem dało radę się przeturlać. A to były tylko trzy sekundy! Chwila nieuwagi i dziecko ściąga ze stołu obrus, a wraz z nim gorącą herbatę. Ta oczywiście nie może dziecka ominąć, więc dotkliwie je parzy. Nieszczęście gotowe. Dziecko, bawiąc się na podłodze, znajduje monetę jednogroszową, która wypadła któremuś z domowników z kieszeni i schowała się pod dywanikiem. Możesz być pewna, że dziecko ją znajdzie i zapragnie sprawdzić jak smakuje. Połknie kawał żelastwa albo zacznie się dławić. Rozbita głowa, przecięta ręka, rozwalona noga. Wystarczą sekundy. A przecież cały czas jesteś obok!
Jeśli dziecku znajdującemu się pod Twoją opieką przydarzy się jakiś wypadek, czy to drobny, czy poważniejszy, zawsze pojawiają się one: wyrzuty sumienia. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam pozwolić na taki obrót sprawy? Przecież naprawdę się staram, cholera jasna! Jak mogłam być tak nieostrożna? Dlaczego w tym krytycznym momencie nie zdążyłam zareagować? Dlaczego naraziłam dziecko na niebezpieczeństwo? Przecież ono jest bezbronne, polega wyłącznie na mojej opiece i czujności. I wreszcie... Czy to, co się stało, czyni mnie złą matką?
Wyrzuty sumienia są wstrętne. Nie dają spokoju, nie chcą się odczepić. Towarzyszą w dzień i w nocy. Gdyby tylko można było cofnąć czas. Albo gdybyś mogła wziąć na siebie całe to cierpienie, na które niechcący naraziłaś dziecko. Zrobiłabyś to bez wahania. Niestety, nie ma takiej możliwości. Jedyne, co możesz zrobić, to zaakceptować tę sytuację i, co najważniejsze, wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Nauczyć się czegoś na własnym błędzie. Bo samo zamartwianie się już nic nie da. Czasu nie cofniesz, mleko się rozlało. Trzeba żyć dalej, często ponosząc konsekwencje tego wydarzenia. I powtórzę raz jeszcze: wyciągnąć wnioski. Nie wpuszczać dziecka do kuchni, gdy na gazie bulgocze zupa. Zabezpieczyć kanty mebli i kontakty. Zwracać uwagę czym i jak dziecko się bawi. Przewidywać.
Dziś od chirurga dziecięcego usłyszałam, że nie da się w 100% uchronić dziecka przed każdym zagrożeniem. Bo przecież nie będę go cały czas pilnować. I choć w przypadku starszego dziecka czy wręcz nastolatka jak najbardziej się zgadzam, to z zupełnym maluszkiem sprawa nie jest taka prosta. Bo takie dziecko samo o siebie nie zadba, nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń. I maluszka właśnie trzeba stale pilnować: dla jego dobra i dla własnego spokoju. To w teorii. Bo w praktyce nie jest to takie proste. Wystarczą sekundy...
Tak, zrobiłam to. Dopuściłam się zaniedbania, w wyniku którego moje dziecko uległo wypadkowi. To były dwie, może trzy sekundy. I stało się... Ja, która zawsze byłam na posterunku i dosłownie wszystkim patrzyłam na ręce, bacznie obserwowałam czy bezpiecznie zajmują się moim dzieckiem, sama popełniłam błąd. Błąd, w wyniku którego moja córka najprawdopodobniej już zawsze będzie miała na twarzy szpecącą bliznę. Tak, to moja wina. Umiem to przyznać i jest mi z tym potwornie źle. Tylko co z tego, skoro te cholerne wyrzuty sumienia czasu nie cofną!
Wiem, że od mojego gadania nic się nie zmieni, ale proszę... Pilnujcie swoich maluchów jak oka w głowie. Jeśli mimo to przydarzy się coś niedobrego, nie piętnujcie się za to. Bo dziecko w każdej sytuacji potrzebuje rodzica silnego, a nie załamanego. I najważniejsze: wyciągajcie wnioski...
Gdy na sekundę odwracasz wzrok w drugą stronę, dziecko spada z łóżka. Choć jeszcze nie raczkuje, nawet nie pełza, jakimś cudem dało radę się przeturlać. A to były tylko trzy sekundy! Chwila nieuwagi i dziecko ściąga ze stołu obrus, a wraz z nim gorącą herbatę. Ta oczywiście nie może dziecka ominąć, więc dotkliwie je parzy. Nieszczęście gotowe. Dziecko, bawiąc się na podłodze, znajduje monetę jednogroszową, która wypadła któremuś z domowników z kieszeni i schowała się pod dywanikiem. Możesz być pewna, że dziecko ją znajdzie i zapragnie sprawdzić jak smakuje. Połknie kawał żelastwa albo zacznie się dławić. Rozbita głowa, przecięta ręka, rozwalona noga. Wystarczą sekundy. A przecież cały czas jesteś obok!
Jeśli dziecku znajdującemu się pod Twoją opieką przydarzy się jakiś wypadek, czy to drobny, czy poważniejszy, zawsze pojawiają się one: wyrzuty sumienia. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam pozwolić na taki obrót sprawy? Przecież naprawdę się staram, cholera jasna! Jak mogłam być tak nieostrożna? Dlaczego w tym krytycznym momencie nie zdążyłam zareagować? Dlaczego naraziłam dziecko na niebezpieczeństwo? Przecież ono jest bezbronne, polega wyłącznie na mojej opiece i czujności. I wreszcie... Czy to, co się stało, czyni mnie złą matką?
Wyrzuty sumienia są wstrętne. Nie dają spokoju, nie chcą się odczepić. Towarzyszą w dzień i w nocy. Gdyby tylko można było cofnąć czas. Albo gdybyś mogła wziąć na siebie całe to cierpienie, na które niechcący naraziłaś dziecko. Zrobiłabyś to bez wahania. Niestety, nie ma takiej możliwości. Jedyne, co możesz zrobić, to zaakceptować tę sytuację i, co najważniejsze, wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Nauczyć się czegoś na własnym błędzie. Bo samo zamartwianie się już nic nie da. Czasu nie cofniesz, mleko się rozlało. Trzeba żyć dalej, często ponosząc konsekwencje tego wydarzenia. I powtórzę raz jeszcze: wyciągnąć wnioski. Nie wpuszczać dziecka do kuchni, gdy na gazie bulgocze zupa. Zabezpieczyć kanty mebli i kontakty. Zwracać uwagę czym i jak dziecko się bawi. Przewidywać.
Dziś od chirurga dziecięcego usłyszałam, że nie da się w 100% uchronić dziecka przed każdym zagrożeniem. Bo przecież nie będę go cały czas pilnować. I choć w przypadku starszego dziecka czy wręcz nastolatka jak najbardziej się zgadzam, to z zupełnym maluszkiem sprawa nie jest taka prosta. Bo takie dziecko samo o siebie nie zadba, nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń. I maluszka właśnie trzeba stale pilnować: dla jego dobra i dla własnego spokoju. To w teorii. Bo w praktyce nie jest to takie proste. Wystarczą sekundy...
Tak, zrobiłam to. Dopuściłam się zaniedbania, w wyniku którego moje dziecko uległo wypadkowi. To były dwie, może trzy sekundy. I stało się... Ja, która zawsze byłam na posterunku i dosłownie wszystkim patrzyłam na ręce, bacznie obserwowałam czy bezpiecznie zajmują się moim dzieckiem, sama popełniłam błąd. Błąd, w wyniku którego moja córka najprawdopodobniej już zawsze będzie miała na twarzy szpecącą bliznę. Tak, to moja wina. Umiem to przyznać i jest mi z tym potwornie źle. Tylko co z tego, skoro te cholerne wyrzuty sumienia czasu nie cofną!
Wiem, że od mojego gadania nic się nie zmieni, ale proszę... Pilnujcie swoich maluchów jak oka w głowie. Jeśli mimo to przydarzy się coś niedobrego, nie piętnujcie się za to. Bo dziecko w każdej sytuacji potrzebuje rodzica silnego, a nie załamanego. I najważniejsze: wyciągajcie wnioski...
czwartek, 19 października 2017
Gdy myślisz, że właśnie znalazłeś w lesie zwłoki...
Ostatnio głośno było w mediach o przypadku porzucenia przez właściciela szczenięcia. Nie nie, "porzucenia" to złe słowo. To było bestialskie przywiązanie za obrożę do drzewa czy też krzaka, nawet nie wiem, bo na sam widok zrobiło mi się słabo. Ta historia ma wprawdzie happy end, bo piesek został odnaleziony i uratowany, są już też chętni do jego zaadoptowania, a jego "właścicielka" zostanie pociągnięta do odpowiedzialności karnej, ale mimo wszystko sytuacji takich jest znacznie więcej. Niestety... Nam też coś się kiedyś przydarzyło...
To była zima 2016 roku, koniec stycznia. Jak zawsze weekend na Mazurach, żeby odpocząć od pracy i naładować akumulatory. Poza tym ja nigdy nie umiałam spędzać weekendów w Warszawie, no po prostu nie... Tamtej soboty jak zwykle wypuściliśmy się do lasu: psy, narzeczony i ja. Mamy tu swoje ulubione trasy, które pozwalają nam natłuc kilometrów w pięknych okolicznościach przyrody. No i szliśmy sobie jedną z główniejszych dróg. Nagle teriery, które zawsze maszerują z przodu (na smyczy oczywiście), zaordynowały skręt w prawo, w jakiś mniejszy dukt. Nie taki mieliśmy plan, ale niech im będzie, może zwęszyły sarnę. Niech mają przyjemność z pójścia po tropie. Przeszliśmy może sto, może dwieście metrów. I wtedy to zobaczyłam... W oddali, po lewej stronie drogi leżały zwłoki psa...
Serce mi stanęło. Jestem strasznie wyczulona na krzywdę zwierząt, zwłaszcza gdy cierpią z ręki człowieka. Najokrutniejszej z istot, niestety... Mimo to zdecydowałam, że idziemy dalej tą drogą, jakoś ten widok wytrzymam... Zrobiliśmy może pięć kroków, gdy zwłoki... poruszyły się. Duży pies w typie owczarka niemieckiego ostatkiem sił dźwignął się z mchu, na którym leżał. Może powinnam się bać, ale w oczach tego psa było coś takiego, że nie spodziewałam się żadnej agresji z jego strony. W tych oczach był widoczny pewien rodzaj ulgi. Ulgi, że ktoś go na tym odludziu odnalazł. Jak gdyby nigdy nic zaczął iść przy mojej nodze, co chwilę przystając i siadając, a nawet kładąc się. Totalnie wyczerpane i osłabione zwierzę... Później już była szybka akcja. Telefon do mojego Taty, żeby przyjechał po nas samochodem. Przecież nie zostawimy tak tej bidy z nędzą, a o własnych siłach nigdzie nie dojdzie. Mój Tata to złoty człowiek, rzucił wszystko i przyjechał, z baniakiem wody i suchą karmą. Nasze znalezisko nawet nie za bardzo miało siłę jeść i pić. Zapakowaliśmy psa do bagażnika. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że może to zguba z pobliskiej wioski, ale tam go nie rozpoznano. Pojechał więc do nas.
Przetrzymywanie obcego psa przy dwóch charakternych i niezbyt gościnnych terierach to koszmar. Jakoś jednak trzeba przetrwać, chociaż jedną noc. Zrobiliśmy znalezisku ciepłe legowisko w komórce, daliśmy porządną kolację, pogłaskaliśmy po głowie. A te mądre oczy patrzyły z taką niesamowitą wdzięcznością, jakby wiedziały, że najbliższa noc w lesie mogła być już tą ostatnią. Jedno było pewne: nie może z nami dłużej zostać, bo nasze sierściuchy tego nie zniosą i w końcu dojdzie do jakiejś tragedii. To człowiek jest po to, żeby umieć przewidywać i zapobiegać takim nieszczęściom, nie można tej odpowiedzialności przerzucać na zwierzę. Następnego dnia rozpoczęliśmy poszukiwania nowego domu.
Całkiem niedaleko znajduje się fundacja Zwierzęta Eulalii, dająca schronienie takim życiowym pechowcom. Z przyjemnością przekazywałam jej mój 1% podatku. A więc jedziemy! Pukam, drzwi się otwierają, opowiadam historię wycieńczonego psa znalezionego w lesie i tłumaczę dlaczego nie może z nami zostać. W odpowiedzi słyszę "żadnych zwierząt nie przyjmujemy, zawieźcie go do schroniska". Szok i niedowierzanie. Nie tak wyobrażałam sobie działalność fundacji. Rozumiem, że nie mogą uratować każdego zwierzęcia, ale spodziewałam się wyższego poziomu empatii. Więcej mojego procenta nie zobaczą. Może to nieduża kwota, ale wolę ją przekazać komuś, kto faktycznie pomaga zwierzętom w potrzebie. Zrezygnowani wróciliśmy do miejscowości, w której robiliśmy rekonesans dzień wcześniej. Tam powiedziano nam, że jeden z mieszkańców być może tego psa przygarnie, ale będzie uchwytny dopiero dnia następnego. Światełko w tunelu! Znajda przenocowała u nas raz jeszcze, a później pojechała poznać swojego potencjalnego nowego właściciela. I, choć do dziś ciężko mi w to uwierzyć, znalazła nowy dom!
Jakieś dwa tygodnie później, spacerując, zajrzeliśmy do tej wioski, w której nasza bida z nędzą znalazła swoją przystań. Jak na zawołanie: z naprzeciwka wyłoniła się pani z pięknym, dużym psem na smyczy. Rozczesana, wykąpana sierść, dumny chód, błysk w oku. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy to na pewno te same "zwłoki", które dopiero co znaleźliśmy przy tej bocznej dróżce. Dróżce, którą normalnie nawet byśmy nie poszli. Może teriery wyczuły, że tam coś się dzieje? Zupełnie przypadkiem uratowały psie istnienie.
Skąd ten pies wziął się w lesie? Daleko od jakichkolwiek zabudowań? Szczerze powiedziawszy wątpię żeby sam zaginął i akurat tam zabłądził. Nowy właściciel mówił, że jeszcze przez długi czas pies ten żywiołowo reagował na każdy przejeżdżający samochód i na każdym spacerze ciągnął w tę jedną konkretną część lasu. Myślę, że szukał. Szukał poprzedniego właściciela. Sukinsyna, który moim zdaniem tego psa tam wywiózł i wyrzucił. Bo pies kocha człowieka, nawet gdy ten nie jest tego godny...
To była zima 2016 roku, koniec stycznia. Jak zawsze weekend na Mazurach, żeby odpocząć od pracy i naładować akumulatory. Poza tym ja nigdy nie umiałam spędzać weekendów w Warszawie, no po prostu nie... Tamtej soboty jak zwykle wypuściliśmy się do lasu: psy, narzeczony i ja. Mamy tu swoje ulubione trasy, które pozwalają nam natłuc kilometrów w pięknych okolicznościach przyrody. No i szliśmy sobie jedną z główniejszych dróg. Nagle teriery, które zawsze maszerują z przodu (na smyczy oczywiście), zaordynowały skręt w prawo, w jakiś mniejszy dukt. Nie taki mieliśmy plan, ale niech im będzie, może zwęszyły sarnę. Niech mają przyjemność z pójścia po tropie. Przeszliśmy może sto, może dwieście metrów. I wtedy to zobaczyłam... W oddali, po lewej stronie drogi leżały zwłoki psa...
Serce mi stanęło. Jestem strasznie wyczulona na krzywdę zwierząt, zwłaszcza gdy cierpią z ręki człowieka. Najokrutniejszej z istot, niestety... Mimo to zdecydowałam, że idziemy dalej tą drogą, jakoś ten widok wytrzymam... Zrobiliśmy może pięć kroków, gdy zwłoki... poruszyły się. Duży pies w typie owczarka niemieckiego ostatkiem sił dźwignął się z mchu, na którym leżał. Może powinnam się bać, ale w oczach tego psa było coś takiego, że nie spodziewałam się żadnej agresji z jego strony. W tych oczach był widoczny pewien rodzaj ulgi. Ulgi, że ktoś go na tym odludziu odnalazł. Jak gdyby nigdy nic zaczął iść przy mojej nodze, co chwilę przystając i siadając, a nawet kładąc się. Totalnie wyczerpane i osłabione zwierzę... Później już była szybka akcja. Telefon do mojego Taty, żeby przyjechał po nas samochodem. Przecież nie zostawimy tak tej bidy z nędzą, a o własnych siłach nigdzie nie dojdzie. Mój Tata to złoty człowiek, rzucił wszystko i przyjechał, z baniakiem wody i suchą karmą. Nasze znalezisko nawet nie za bardzo miało siłę jeść i pić. Zapakowaliśmy psa do bagażnika. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że może to zguba z pobliskiej wioski, ale tam go nie rozpoznano. Pojechał więc do nas.
Przetrzymywanie obcego psa przy dwóch charakternych i niezbyt gościnnych terierach to koszmar. Jakoś jednak trzeba przetrwać, chociaż jedną noc. Zrobiliśmy znalezisku ciepłe legowisko w komórce, daliśmy porządną kolację, pogłaskaliśmy po głowie. A te mądre oczy patrzyły z taką niesamowitą wdzięcznością, jakby wiedziały, że najbliższa noc w lesie mogła być już tą ostatnią. Jedno było pewne: nie może z nami dłużej zostać, bo nasze sierściuchy tego nie zniosą i w końcu dojdzie do jakiejś tragedii. To człowiek jest po to, żeby umieć przewidywać i zapobiegać takim nieszczęściom, nie można tej odpowiedzialności przerzucać na zwierzę. Następnego dnia rozpoczęliśmy poszukiwania nowego domu.
Całkiem niedaleko znajduje się fundacja Zwierzęta Eulalii, dająca schronienie takim życiowym pechowcom. Z przyjemnością przekazywałam jej mój 1% podatku. A więc jedziemy! Pukam, drzwi się otwierają, opowiadam historię wycieńczonego psa znalezionego w lesie i tłumaczę dlaczego nie może z nami zostać. W odpowiedzi słyszę "żadnych zwierząt nie przyjmujemy, zawieźcie go do schroniska". Szok i niedowierzanie. Nie tak wyobrażałam sobie działalność fundacji. Rozumiem, że nie mogą uratować każdego zwierzęcia, ale spodziewałam się wyższego poziomu empatii. Więcej mojego procenta nie zobaczą. Może to nieduża kwota, ale wolę ją przekazać komuś, kto faktycznie pomaga zwierzętom w potrzebie. Zrezygnowani wróciliśmy do miejscowości, w której robiliśmy rekonesans dzień wcześniej. Tam powiedziano nam, że jeden z mieszkańców być może tego psa przygarnie, ale będzie uchwytny dopiero dnia następnego. Światełko w tunelu! Znajda przenocowała u nas raz jeszcze, a później pojechała poznać swojego potencjalnego nowego właściciela. I, choć do dziś ciężko mi w to uwierzyć, znalazła nowy dom!
Jakieś dwa tygodnie później, spacerując, zajrzeliśmy do tej wioski, w której nasza bida z nędzą znalazła swoją przystań. Jak na zawołanie: z naprzeciwka wyłoniła się pani z pięknym, dużym psem na smyczy. Rozczesana, wykąpana sierść, dumny chód, błysk w oku. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy to na pewno te same "zwłoki", które dopiero co znaleźliśmy przy tej bocznej dróżce. Dróżce, którą normalnie nawet byśmy nie poszli. Może teriery wyczuły, że tam coś się dzieje? Zupełnie przypadkiem uratowały psie istnienie.
Skąd ten pies wziął się w lesie? Daleko od jakichkolwiek zabudowań? Szczerze powiedziawszy wątpię żeby sam zaginął i akurat tam zabłądził. Nowy właściciel mówił, że jeszcze przez długi czas pies ten żywiołowo reagował na każdy przejeżdżający samochód i na każdym spacerze ciągnął w tę jedną konkretną część lasu. Myślę, że szukał. Szukał poprzedniego właściciela. Sukinsyna, który moim zdaniem tego psa tam wywiózł i wyrzucił. Bo pies kocha człowieka, nawet gdy ten nie jest tego godny...
środa, 11 października 2017
Baby Monster - strasznie fajne saszetki [+ ROZDANIE]
Pokażcie mi dziecko, które nie lubi musów owocowych w saszetkach. Na pewno gdzieś takie dzieci mieszkają, ale osobiście jeszcze żadnego nie spotkałam. A musy? Higieniczne, smaczne, atrakcyjne - mogłoby się wydawać, że taka foliowa saszetka z owocami to produkt idealny. Niestety, nie do końca tak jest.
Musy w saszetkach, które można kupić w sklepach, mają w mojej ocenie 4 podstawowe wady:
Baby Monster to wielorazowe saszetki do podawania musów i innych pokarmów o zbliżonej konsystencji. Jak to działa? Dół saszetki wyposażony jest w strunowe zapięcie, podobne do tego znanego nam z foliowych woreczków. Podobne, ale jednak znacznie solidniejsze i trudniejsze do otwierania. A więc otwieramy saszetkę od spodu, pakujemy do środka jakieś pyszne i zdrowe danie, a następnie szczelnie zamykamy strunowe zapięcie, dzięki czemu nic się nie wyleje. O podstawowych właściwościach saszetek Baby Monster też opowiem w punkcikach:
Musy w saszetkach, które można kupić w sklepach, mają w mojej ocenie 4 podstawowe wady:
- Cena - jedna saszetka kosztuje w okolicach 3 zł. Dla jednego to mało, dla innego - bardzo dużo. Osobiście uważam tę cenę za lekko przesadzoną, jeśli weźmiemy pod uwagę... No właśnie... I tu płynnie przechodzimy do punktu drugiego.
- Wielkość - waga musów w saszetkach wynosi około 80-90 gram, w zależności od producenta. Dla maluszka taka wielkość być może będzie satysfakcjonująca, a nawet za duża, ale starszak już raczej odczuje niedosyt i wyciągnie rączkę po kolejną sztukę.
- Skład - nie chodzi mi o to, że w saszetkach znajdują się jakieś świństwa czy cukier, bo zazwyczaj tak nie jest. Skład jako taki jest przyzwoity. Ale... Nie mamy na niego większego wpływu, możemy jedynie wybierać spośród wersji smakowych proponowanych przez konkretnego producenta. Jeśli dziecko ma alergię czy też po prostu nie lubi któregoś ze składników, wybór automatycznie nam się zawęża.
- Odpady - saszetki są jednorazowe i po opróżnieniu, wraz z plastikową nakrętką, lądują w koszu na śmieci. Nie jestem ekoświrem, ale pewne rzeczy staram się zauważać i, jeśli tylko mogę, choć trochę ograniczam produkcję odpadów, zwłaszcza tych, które będą się rozkładać przez długie lata.
A gdyby tak istniała alternatywa dla gotowców w saszetkach? Rozwiązanie, które jest wolne od wymienionych powyżej wad? O tego typu produktach słyszałam już od jakiegoś czasu, ale wcześniej nie miałam możliwości sprawdzić ich osobiście. Tak więc gdy tylko pojawiła się okazja, postanowiłam przetestować je na własnej skórze i zdać Wam relację. Mam tu na myśli wielorazowe saszetki do podawania pokarmów. Poznajcie markę Baby Monster.
Baby Monster to wielorazowe saszetki do podawania musów i innych pokarmów o zbliżonej konsystencji. Jak to działa? Dół saszetki wyposażony jest w strunowe zapięcie, podobne do tego znanego nam z foliowych woreczków. Podobne, ale jednak znacznie solidniejsze i trudniejsze do otwierania. A więc otwieramy saszetkę od spodu, pakujemy do środka jakieś pyszne i zdrowe danie, a następnie szczelnie zamykamy strunowe zapięcie, dzięki czemu nic się nie wyleje. O podstawowych właściwościach saszetek Baby Monster też opowiem w punkcikach:
- Pojemność to aż 170 ml, więc saszetki Baby Monster są znacznie większe niż sklepowe gotowce. Większa saszetka = więcej zawartości = więcej radości.
- Nie zawierają BPA, zostały przebadane przez Sanepid.
- Można je mrozić i następnie podgrzewać w kąpieli wodnej, więc idealnie nadadzą się do robienia zapasów na później.
- Po użyciu można myć je także w zmywarce.
To tyle od strony technicznej. Jak sprawdziły się u nas? Do testowania podchodziłam z rezerwą, bo moje dziecko lubi się nad saszetkami pastwić: gryzie, ściska i gniecie. Byłam pełna obaw, że przy pierwszym mocniejszym ściśnięciu zawartość saszetki po prostu wyleci dołem. Dlatego też szczególnie przyłożyłam się do dokładnego ściśnięcia strunowego zapięcia. I choć córka, swoim zwyczajem, z entuzjazmem miętosiła saszetkę, jej zawartość pozostała na miejscu. To ważna cecha, bo pozwala zabierać saszetki w podróż samochodem lub na spacer - nic nie wyleci, więc nie będzie problemu z zapieraniem plam.
Sama forma saszetki jest atrakcyjna dla dziecka i może pomóc przemycić niekoniecznie lubiane danie, bo z saszetki wszystko smakuje lepiej. Oprócz musów owocowych możemy też w ten sposób podawać rozdrobnione dania na bazie warzyw lub kaszkę, a nawet jogurt z płatkami owsianymi (sprawdzone). Naszym saszetkowym hitem okazała się dynia z ziemniakami i indykiem, a na deser jogurt naturalny z malinami. Fajne jest to, że możemy dowolnie komponować dania, mając na uwadze jedynie odpowiednią konsystencję i stopień rozdrobnienia (taki, żeby pokarm przedostawał się przez ustnik). Jest to też dobry sposób na wprowadzanie produktów, do których dziecko nie jest przekonane - nam saszetki pomogły "odczarować" buraki.
Środowisko naturalne będzie nam wdzięczne. Saszetka Baby Monster może być używana wielokrotnie, więc nie zaśmiecamy środowiska pustymi opakowaniami. Kiedyś pewnie przyjdzie taki czas, że trzeba ją będzie wyrzucić, ale wystarczy pomyśleć ile w tym czasie zużylibyśmy jednorazówek.
Ile ta przyjemność kosztuje? Na stronie babymonster.pl znajdziesz różne opcje zamówienia - od pojedynczej saszetki po zestawy. Oczywiście w zestawie wychodzi taniej, warto też zwracać uwagę na promocje. W każdej konfiguracji jednak jest to inwestycja, która się opłaca, jeśli weźmiemy pod uwagę zbójecką cenę gotowych musów w saszetkach. Tu kupujemy raz i korzystamy przez długi czas.
Większe, tańsze i pozwalające samodzielnie komponować dania. Tak w skrócie mogę opisać saszetki Baby Monster. Czy mają jakieś wady? Dla mnie nie. Spotkałam się z opinią, że ciężko je dokładnie umyć, ale nie mogę się z tym zgodzić. Po żadnym daniu nie miałam trudności z dokładnym oczyszczeniem saszetki, nawet gdy resztki jedzenia zdążyły zaschnąć. Sam ustnik też dobrze się myje, ale w razie potrzeby zawsze można go jeszcze "doszorować" patyczkiem do czyszczenia uszu.
Świetne są! Więc jeśli, tak jak ja, masz w domu małego musożercę, wypróbuj saszetki wielorazowe Baby Monster. Nie pożałujesz!
Dodatkowo teraz możesz zgarnąć zestaw saszetek Baby Monster w rozdaniu, które odbywa się na moim Facebooku (klik). Bawimy się już tylko do 12/10/2017. Zapraszam!
Aktualizacja 15/10/2017 - rozdawajkę na Facebooku wygrywa Pani Basia Chwała. Gratulacje!
Aktualizacja 15/10/2017 - rozdawajkę na Facebooku wygrywa Pani Basia Chwała. Gratulacje!
Subskrybuj:
Posty (Atom)