czwartek, 8 lutego 2018

Odczarować inhalację - test inhalatora Sanity PRO

Jestem człowiekiem starej daty, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Sprzed dobrych trzydziestu lat pamiętam taki oto obrazek: miska z ciepłą (gorącą?) wodą, kilka kropli jakiegoś specyfiku i... ręcznik.


Ale o co chodzi?! Otóż w obliczu przeziębienia czy, co gorsze, zapalenia oskrzeli, głowa lądowała nad miską, na głowie lądował ręcznik i w najlepsze trwała inhalacja. Wstrętne wdychanie ciepłych oparów. Duchota straszliwa. Ale pomagało. Nos odzyskiwał drożność, oskrzela szybciej wracały do formy. Szczęśliwie teraz mamy sprzęt, który zastępuje miskę z ręcznikiem i robi to profesjonalnie.


W naszym domu dość niespodziewanie pojawił się inhalator z irygatorem Sanity PRO. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tego typu sprzętem, stąd też pojawiły się wątpliwości czy będę potrafiła z niego korzystać. Do pierwszej próby skutecznie zachęcił mnie mój stan zdrowia, a dokładniej rzecz ujmując, wstrętne przeziębienie, które mi się przyplątało. A jak powszechnie wiadomo, mama nie może iść na zwolnienie. I tak oto doszło do mojego pierwszego bliższego spotkania z Sanity PRO.

Otwieram zgrabny kartonik, a tam całkiem sporych rozmiarów sprzęt, wyglądający bardzo porządnie. Na samym wierzchu instrukcja obsługi, dość krótka i treściwa. Czułam się naprawdę źle, więc tylko rzuciłam na nią okiem i zabrałam się za montaż. Całe szczęście jest on bardzo intuicyjny, tak naprawdę chyba nie da się tego inhalatora poskładać niewłaściwe... Dzięki temu bardzo łatwo jest postawić go w stan gotowości, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.

Korpus Sanity PRO został wyposażony w przestronną komorę, w której mieszczą się praktycznie wszystkie elementy inhalatora, więc wszystko zawsze jest pod ręką, nic się nie zgubi i nie będzie latać luzem po kartonie. Sprzęt wykonany jest z wysokiej jakości tworzywa, więc jest to inwestycja na lata. Czy korzysta się z niego wygodnie?







Po błyskawicznym montażu wystarczy tylko umieścić w odpowiedniej komorze roztwór soli morskiej do inhalacji lub zalecony przez lekarza preparat, założyć maskę na usta i nos, a następnie włączyć inhalator. Sanity PRO posiada 3-stopniową regulację wielkości cząsteczek, tak, żeby ich wielkość była dostosowana do potrzeb: inna dla górnych, a inna dla dolnych dróg oddechowych. Sama maska dobrze przylega do twarzy i nie powoduje dyskomfortu. Warto dodać, że producent umieścił w zestawie dwie maski: większą dla dorosłych i mniejszą dla dzieci. Na szczęście nie miałam potrzeby stosowania inhalatora u córki - najwyraźniej ma lepszą odporność niż jej mama! Przymierzyłam jej natomiast sama maskę - po to, żeby sprawdzić czy w razie czego będzie się nadawała dla 15-miesięcznego dziecka (pasuje!), ale też po to, żeby oswoić córkę z takim nietypowym dla niej przedmiotem.

Sanity PRO podczas pracy nie jest bardzo głośny, wydaje dźwięki zbliżone do kompresora, jednak znacznie cichsze. Nie obudził dziecka drzemiącego w pokoju obok, ani też nie wystraszył córki gdy podczas kolejnej inhalacji przyszła zobaczyć czym ciekawym zajmuje się mama. Dodatkowym atutem jest także to, że Sanity PRO może pracować właściwie bez przerwy.

Jakie są efekty? Mój nienawistnie zatkany nos poddał się praktycznie bez walki. Nieżyt odpuścił całkowicie po dwóch dniach inhalacji. Sama inhalacja jest nawet przyjemna! W niczym nie przypomina tego ślęczenia w zaduchu pod ręcznikiem. Irygacja także nie powoduje dyskomfortu. Pomyślałam sobie nawet, że fajnie byłoby ją stosować od czasu do czasu ot tak, żeby nawilżać śluzówkę i oczyszczać nos, zwłaszcza jak już przyjdzie nam powrócić z tego mazurskiego "sanatorium" do domu, do stolicy...




Czy polecam? Zdecydowanie tak. Sanity PRO jest wysokiej jakości inhalatorem na lata. Zapewni nieocenione wsparcie w chorobie dróg oddechowych i rodzica, i dziecka. Docenią go także alergicy i osoby borykające się z chorobami przewlekłymi. Gdzie można go kupić? Inhalator Sanity PRO jest dostępny w renomowanych aptekach (także online) oraz bezpośrednio na stronie producenta. Polecam, warto!

wtorek, 16 stycznia 2018

Pieluszki jednorazowe w zgodzie z naturą?

Regularnie, co kilka dni wyrzucam gigantyczny ich wór. Nazywane są u nas "odpadem radioaktywnym", ze względu na specyficzną zawartość. Tak jest - pieluchy. Która z nas tego nie przerabiała? Tony zużytych pieluch, w szczytowym okresie nawet kilkanaście sztuk dziennie. Na przestrzeni całego okresu pieluchowania jedno dziecko średnio zużywa... Nie, nie chcę wiedzieć ile ;) Przeraźliwie dużo! I na pewno nie jest to obojętne dla naszej planety.


Czy można coś z tym zrobić? Można sięgnąć po pieluszki wielorazowe. To rozwiązanie od lat zyskuje na popularności, ale nie oszukujmy się: nie każdy chce z niego korzystać i nie każdy się do tego nadaje. Przyznaję otwarcie, że nie potrafię zrezygnować z wygody użytkowania, jaką zapewniają pieluszki jednorazowe, na rzecz składowania zabrudzonych wielorazówek, a później hurtowego ich prania. Owszem, mam kilka sztuk, czasem z ciekawości po nie sięgam. I prawdopodobnie będę sięgać częściej, gdy będziemy już powoli wychodzić z pieluch, ale na razie nie ma takiej opcji. Proszę mnie za to nie potępiać, po prostu wygoda i oszczędność czasu pchają mnie nieustannie w szpony jednorazówek. Ale to nie znaczy, że muszę być na bakier z ekologią!

Rynek pieluszek nie ogranicza się na szczęście jedynie do najpopularniejszych, produkowanych na gigantyczną skalę marek, które z ekologią mają tyle wspólnego, co palenie opon na ognisku. Ostatnimi czasy pojawiają się też firmy, które za cel stawiają sobie produkcję takich pieluszek, które będą równie wygodne w użyciu, ale nie będą stanowiły obciążenia dla środowiska. I przy okazji łagodnie obejdą się z małą pupą.


Jedną z takich marek, mających na względzie także aspekty ekologiczne, jest Bambiboo. Ot, na pierwszy rzut oka zwykłe pieluszki. Ale nie, zaraz zaraz, jakieś takie... mało kolorowe? Szczerze? Zawsze mnie zastanawiało kto i w jakim zakresie ma korzystać z tych barwnych rysunków na pieluchach. Dziecko za bardzo ich nie widzi, zresztą przez pierwsze miesiące jest mu centralnie wszystko jedno, byle pupy nie odparzało i wchłaniało co trzeba. Nawet teraz, w wieku 14 miesięcy, moje dziecko ma w głębokim poważaniu jakiekolwiek dekoracje na pieluchach. Czy to znaczy, że one tam są dla rodziców?! Ciężko powiedzieć, ale wiem jedno: to zbędna chemia. Bambiboo są cudownie puste pod tym względem, wszak jedynym nadrukiem jest logo marki. 

Produkowane są z włókien bambusa, surowca naturalnego i hipoalergicznego. Bambus to trawsko, względnie łatwe w uprawie, więc nie ma potrzeby faszerować go sztucznymi nawozami i pestycydami. A co za tym idzie, jest idealnym surowcem do produkcji bezpiecznych i funkcjonalnych artykułów dla dzieci. Ale bambus to nie jedyny naturalny składnik w Bambiboo. Towarzyszy mu także aloes, którego warstwa po wewnętrznej stronie pieluszki ma za zadanie troszczyć się o delikatną skórę dziecka. Czego za to nie znajdziemy w tych pieluszkach? Różnej maści świństw, z lateksem, PCV, przeciwutleniaczami i konserwantami na czele. Wiecie, co jednak zaskoczyło mnie najbardziej? To, że można je... kompostować! Wyobrażacie to sobie? Pieluchy i kompost? Okazuje się, że wystarczy usunąć rzepy oraz taśmę z logo i można śmiało umieścić zużytą pieluszkę w kompostowniku. I to jest naprawdę eko! Biodegradowalna pieluszka - wygodna, skuteczna i bez wyrzutów sumienia...


Ekologia, oczywiście, jest bardzo ważna, ale przecież pieluszka przede wszystkim ma spełniać swoją podstawową funkcję - chłonąć, izolować wilgoć od skóry i trzymać w ryzach zawartość. Tutaj na szczęście absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Bambiboo są bardzo chłonne, jedna pieluszka spokojnie wystarcza na całą noc, na kilkanaście godzin niezakłóconego snu. Odkąd ich używamy, nie przytrafiła nam się żadna "awaria" - zawsze ubranie było suche, podobnie jak pupa. 

Jeśli już jesteśmy przy pupie, to warto zaznaczyć, że niektóre dzieci są bardziej wrażliwe i podatne na uczulenia oraz odparzenia. Często na forach internetowych, gdy poruszany jest temat pieluszek, czytamy, że dziecko uczulają pieluszki X, a po Y często pupa jest odparzona i trzeba się ratować maścią z tlenkiem cynku, która też nawiasem mówiąc nie powinna być w codziennym użyciu - bo i po co? Bambiboo z moją ukochaną małą pupą obchodzą się bardzo łagodnie. Brak paskudnej chemii i chloru w procesie produkcyjnym sprawia, że o jakiejkolwiek reakcji alergicznej w ogóle nie ma mowy. Wspomniany wcześniej naturalny aloes działa łagodząco, a bambus zapewnia cyrkulację powietrza. Absolutnie żadnych odparzeń. Taką opiekę to ja rozumiem!



Pozytywnie zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz - w rozmiarze 4, którego aktualnie używamy, także znajduje się wskaźnik informujący o tym, że pielucha została już "naznaczona". Tak dawno go nie widziałam! Mniej więcej odkąd pożegnałyśmy rozmiar 2. A to nie jest tylko zbędny gadżet. Ten pasek informacyjny naprawdę się przydaje.

Z czym jeszcze kojarzą się produkty uchodzące za ekologiczne? Z tym, że niekoniecznie łatwo je kupić. A tu kolejna niespodzianka - Bambiboo można bez problemu dostać w sieci drogerii Rossmann, na dodatek całkiem często są w promocji, więc można się zatowarować na dłużej, nie obciążając przy tym nadmiernie domowego budżetu. Duży plus!


Podsumowując, pieluszki Bambiboo to cudowny kompromis między "zwykłymi" pieluchami jednorazowymi a wielopieluchowaniem. Przyjazne dla środowiska, przyjazne dla pupy i do tego niezawodne jeśli chodzi o chłonność. Mogę je z czystym sumieniem polecić, zarówno dla noworodzia, jak i dla starszego malucha. My używamy i używać będziemy!

Serdecznie zapraszam Was także na stronę bambiboo.pl - znajdziecie tam szczegółowe informacje odnośnie pieluszek Bambiboo i poznacie odpowiedzi na nurtujące Was pytania. Warto!