wtorek, 31 października 2017

Wyrzuty sumienia czasu nie cofną!

Chuchasz, dmuchasz, nadzorujesz. Uważasz i pilnujesz. Jesteś czujna jak ważka, starasz się przewidywać zdarzenia żeby chronić swój najcenniejszy skarb. Myślisz, że robisz wszystko, co możesz. I wtedy przytrafia się TO...


Gdy na sekundę odwracasz wzrok w drugą stronę, dziecko spada z łóżka. Choć jeszcze nie raczkuje, nawet nie pełza, jakimś cudem dało radę się przeturlać. A to były tylko trzy sekundy! Chwila nieuwagi i dziecko ściąga ze stołu obrus, a wraz z nim gorącą herbatę. Ta oczywiście nie może dziecka ominąć, więc dotkliwie je parzy. Nieszczęście gotowe. Dziecko, bawiąc się na podłodze, znajduje monetę jednogroszową, która wypadła któremuś z domowników z kieszeni i schowała się pod dywanikiem. Możesz być pewna, że dziecko ją znajdzie i zapragnie sprawdzić jak smakuje. Połknie kawał żelastwa albo zacznie się dławić. Rozbita głowa, przecięta ręka, rozwalona noga. Wystarczą sekundy. A przecież cały czas jesteś obok!

Jeśli dziecku znajdującemu się pod Twoją opieką przydarzy się jakiś wypadek, czy to drobny, czy poważniejszy, zawsze pojawiają się one: wyrzuty sumienia. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam pozwolić na taki obrót sprawy? Przecież naprawdę się staram, cholera jasna! Jak mogłam być tak nieostrożna? Dlaczego w tym krytycznym momencie nie zdążyłam zareagować? Dlaczego naraziłam dziecko na niebezpieczeństwo? Przecież ono jest bezbronne, polega wyłącznie na mojej opiece i czujności. I wreszcie... Czy to, co się stało, czyni mnie złą matką?

Wyrzuty sumienia są wstrętne. Nie dają spokoju, nie chcą się odczepić. Towarzyszą w dzień i w nocy. Gdyby tylko można było cofnąć czas. Albo gdybyś mogła wziąć na siebie całe to cierpienie, na które niechcący naraziłaś dziecko. Zrobiłabyś to bez wahania. Niestety, nie ma takiej możliwości. Jedyne, co możesz zrobić, to zaakceptować tę sytuację i, co najważniejsze, wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Nauczyć się czegoś na własnym błędzie. Bo samo zamartwianie się już nic nie da. Czasu nie cofniesz, mleko się rozlało. Trzeba żyć dalej, często ponosząc konsekwencje tego wydarzenia. I powtórzę raz jeszcze: wyciągnąć wnioski. Nie wpuszczać dziecka do kuchni, gdy na gazie bulgocze zupa. Zabezpieczyć kanty mebli i kontakty. Zwracać uwagę czym i jak dziecko się bawi. Przewidywać.

Dziś od chirurga dziecięcego usłyszałam, że nie da się w 100% uchronić dziecka przed każdym zagrożeniem. Bo przecież nie będę go cały czas pilnować. I choć w przypadku starszego dziecka czy wręcz nastolatka jak najbardziej się zgadzam, to z zupełnym maluszkiem sprawa nie jest taka prosta. Bo takie dziecko samo o siebie nie zadba, nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń. I maluszka właśnie trzeba stale pilnować: dla jego dobra i dla własnego spokoju. To w teorii. Bo w praktyce nie jest to takie proste. Wystarczą sekundy...

Tak, zrobiłam to. Dopuściłam się zaniedbania, w wyniku którego moje dziecko uległo wypadkowi. To były dwie, może trzy sekundy. I stało się... Ja, która zawsze byłam na posterunku i dosłownie wszystkim patrzyłam na ręce, bacznie obserwowałam czy bezpiecznie zajmują się moim dzieckiem, sama popełniłam błąd. Błąd, w wyniku którego moja córka najprawdopodobniej już zawsze będzie miała na twarzy szpecącą bliznę. Tak, to moja wina. Umiem to przyznać i jest mi z tym potwornie źle. Tylko co z tego, skoro te cholerne wyrzuty sumienia czasu nie cofną!

Wiem, że od mojego gadania nic się nie zmieni, ale proszę... Pilnujcie swoich maluchów jak oka w głowie. Jeśli mimo to przydarzy się coś niedobrego, nie piętnujcie się za to. Bo dziecko w każdej sytuacji potrzebuje rodzica silnego, a nie załamanego. I najważniejsze: wyciągajcie wnioski...

czwartek, 19 października 2017

Gdy myślisz, że właśnie znalazłeś w lesie zwłoki...

Ostatnio głośno było w mediach o przypadku porzucenia przez właściciela szczenięcia. Nie nie, "porzucenia" to złe słowo. To było bestialskie przywiązanie za obrożę do drzewa czy też krzaka, nawet nie wiem, bo na sam widok zrobiło mi się słabo. Ta historia ma wprawdzie happy end, bo piesek został odnaleziony i uratowany, są już też chętni do jego zaadoptowania, a jego "właścicielka" zostanie pociągnięta do odpowiedzialności karnej, ale mimo wszystko sytuacji takich jest znacznie więcej. Niestety... Nam też coś się kiedyś przydarzyło...


To była zima 2016 roku, koniec stycznia. Jak zawsze weekend na Mazurach, żeby odpocząć od pracy i naładować akumulatory. Poza tym ja nigdy nie umiałam spędzać weekendów w Warszawie, no po prostu nie... Tamtej soboty jak zwykle wypuściliśmy się do lasu: psy, narzeczony i ja. Mamy tu swoje ulubione trasy, które pozwalają nam natłuc kilometrów w pięknych okolicznościach przyrody. No i szliśmy sobie jedną z główniejszych dróg. Nagle teriery, które zawsze maszerują z przodu (na smyczy oczywiście), zaordynowały skręt w prawo, w jakiś mniejszy dukt. Nie taki mieliśmy plan, ale niech im będzie, może zwęszyły sarnę. Niech mają przyjemność z pójścia po tropie. Przeszliśmy może sto, może dwieście metrów. I wtedy to zobaczyłam... W oddali, po lewej stronie drogi leżały zwłoki psa...

Serce mi stanęło. Jestem strasznie wyczulona na krzywdę zwierząt, zwłaszcza gdy cierpią z ręki człowieka. Najokrutniejszej z istot, niestety... Mimo to zdecydowałam, że idziemy dalej tą drogą, jakoś ten widok wytrzymam... Zrobiliśmy może pięć kroków, gdy zwłoki... poruszyły się. Duży pies w typie owczarka niemieckiego ostatkiem sił dźwignął się z mchu, na którym leżał. Może powinnam się bać, ale w oczach tego psa było coś takiego, że nie spodziewałam się żadnej agresji z jego strony. W tych oczach był widoczny pewien rodzaj ulgi. Ulgi, że ktoś go na tym odludziu odnalazł. Jak gdyby nigdy nic zaczął iść przy mojej nodze, co chwilę przystając i siadając, a nawet kładąc się. Totalnie wyczerpane i osłabione zwierzę... Później już była szybka akcja. Telefon do mojego Taty, żeby przyjechał po nas samochodem. Przecież nie zostawimy tak tej bidy z nędzą, a o własnych siłach nigdzie nie dojdzie. Mój Tata to złoty człowiek, rzucił wszystko i przyjechał, z baniakiem wody i suchą karmą. Nasze znalezisko nawet nie za bardzo miało siłę jeść i pić. Zapakowaliśmy psa do bagażnika. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że może to zguba z pobliskiej wioski, ale tam go nie rozpoznano. Pojechał więc do nas.


Przetrzymywanie obcego psa przy dwóch charakternych i niezbyt gościnnych terierach to koszmar. Jakoś jednak trzeba przetrwać, chociaż jedną noc. Zrobiliśmy znalezisku ciepłe legowisko w komórce, daliśmy porządną kolację, pogłaskaliśmy po głowie. A te mądre oczy patrzyły z taką niesamowitą wdzięcznością, jakby wiedziały, że najbliższa noc w lesie mogła być już tą ostatnią. Jedno było pewne: nie może z nami dłużej zostać, bo nasze sierściuchy tego nie zniosą i w końcu dojdzie do jakiejś tragedii. To człowiek jest po to, żeby umieć przewidywać i zapobiegać takim nieszczęściom, nie można tej odpowiedzialności przerzucać na zwierzę. Następnego dnia rozpoczęliśmy poszukiwania nowego domu.

Całkiem niedaleko znajduje się fundacja Zwierzęta Eulalii, dająca schronienie takim życiowym pechowcom. Z przyjemnością przekazywałam jej mój 1% podatku. A więc jedziemy! Pukam, drzwi się otwierają, opowiadam historię wycieńczonego psa znalezionego w lesie i tłumaczę dlaczego nie może z nami zostać. W odpowiedzi słyszę "żadnych zwierząt nie przyjmujemy, zawieźcie go do schroniska". Szok i niedowierzanie. Nie tak wyobrażałam sobie działalność fundacji. Rozumiem, że nie mogą uratować każdego zwierzęcia, ale spodziewałam się wyższego poziomu empatii. Więcej mojego procenta nie zobaczą. Może to nieduża kwota, ale wolę ją przekazać komuś, kto faktycznie pomaga zwierzętom w potrzebie. Zrezygnowani wróciliśmy do miejscowości, w której robiliśmy rekonesans dzień wcześniej. Tam powiedziano nam, że jeden z mieszkańców być może tego psa przygarnie, ale będzie uchwytny dopiero dnia następnego. Światełko w tunelu! Znajda przenocowała u nas raz jeszcze, a później pojechała poznać swojego potencjalnego nowego właściciela. I, choć do dziś ciężko mi w to uwierzyć, znalazła nowy dom!

Jakieś dwa tygodnie później, spacerując, zajrzeliśmy do tej wioski, w której nasza bida z nędzą znalazła swoją przystań. Jak na zawołanie: z naprzeciwka wyłoniła się pani z pięknym, dużym psem na smyczy. Rozczesana, wykąpana sierść, dumny chód, błysk w oku. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy to na pewno te same "zwłoki", które dopiero co znaleźliśmy przy tej bocznej dróżce. Dróżce, którą normalnie nawet byśmy nie poszli. Może teriery wyczuły, że tam coś się dzieje? Zupełnie przypadkiem uratowały psie istnienie.

Skąd ten pies wziął się w lesie? Daleko od jakichkolwiek zabudowań? Szczerze powiedziawszy wątpię żeby sam zaginął i akurat tam zabłądził. Nowy właściciel mówił, że jeszcze przez długi czas pies ten żywiołowo reagował na każdy przejeżdżający samochód i na każdym spacerze ciągnął w tę jedną konkretną część lasu. Myślę, że szukał. Szukał poprzedniego właściciela. Sukinsyna, który moim zdaniem tego psa tam wywiózł i wyrzucił. Bo pies kocha człowieka, nawet gdy ten nie jest tego godny...

środa, 11 października 2017

Baby Monster - strasznie fajne saszetki [+ ROZDANIE]

Pokażcie mi dziecko, które nie lubi musów owocowych w saszetkach. Na pewno gdzieś takie dzieci mieszkają, ale osobiście jeszcze żadnego nie spotkałam. A musy? Higieniczne, smaczne, atrakcyjne - mogłoby się wydawać, że taka foliowa saszetka z owocami to produkt idealny. Niestety, nie do końca tak jest.

Musy w saszetkach, które można kupić w sklepach, mają w mojej ocenie 4 podstawowe wady:
  1. Cena - jedna saszetka kosztuje w okolicach 3 zł. Dla jednego to mało, dla innego - bardzo dużo. Osobiście uważam tę cenę za lekko przesadzoną, jeśli weźmiemy pod uwagę... No właśnie... I tu płynnie przechodzimy do punktu drugiego.
  2. Wielkość - waga musów w saszetkach wynosi około 80-90 gram, w zależności od producenta. Dla maluszka taka wielkość być może będzie satysfakcjonująca, a nawet za duża, ale starszak już raczej odczuje niedosyt i wyciągnie rączkę po kolejną sztukę.
  3. Skład - nie chodzi mi o to, że w saszetkach znajdują się jakieś świństwa czy cukier, bo zazwyczaj tak nie jest. Skład jako taki jest przyzwoity. Ale... Nie mamy na niego większego wpływu, możemy jedynie wybierać spośród wersji smakowych proponowanych przez konkretnego producenta. Jeśli dziecko ma alergię czy też po prostu nie lubi któregoś ze składników, wybór automatycznie nam się zawęża.
  4. Odpady - saszetki są jednorazowe i po opróżnieniu, wraz z plastikową nakrętką, lądują w koszu na śmieci. Nie jestem ekoświrem, ale pewne rzeczy staram się zauważać i, jeśli tylko mogę, choć trochę ograniczam produkcję odpadów, zwłaszcza tych, które będą się rozkładać przez długie lata.
A gdyby tak istniała alternatywa dla gotowców w saszetkach? Rozwiązanie, które jest wolne od wymienionych powyżej wad? O tego typu produktach słyszałam już od jakiegoś czasu, ale wcześniej nie miałam możliwości sprawdzić ich osobiście. Tak więc gdy tylko pojawiła się okazja, postanowiłam przetestować je na własnej skórze i zdać Wam relację. Mam tu na myśli wielorazowe saszetki do podawania pokarmów. Poznajcie markę Baby Monster.


Baby Monster to wielorazowe saszetki do podawania musów i innych pokarmów o zbliżonej konsystencji. Jak to działa? Dół saszetki wyposażony jest w strunowe zapięcie, podobne do tego znanego nam z foliowych woreczków. Podobne, ale jednak znacznie solidniejsze i trudniejsze do otwierania. A więc otwieramy saszetkę od spodu, pakujemy do środka jakieś pyszne i zdrowe danie, a następnie szczelnie zamykamy strunowe zapięcie, dzięki czemu nic się nie wyleje. O podstawowych właściwościach saszetek Baby Monster też opowiem w punkcikach:
  1. Pojemność to aż 170 ml, więc saszetki Baby Monster są znacznie większe niż sklepowe gotowce. Większa saszetka = więcej zawartości = więcej radości. 
  2. Nie zawierają BPA, zostały przebadane przez Sanepid.
  3. Można je mrozić i następnie podgrzewać w kąpieli wodnej, więc idealnie nadadzą się do robienia zapasów na później.
  4. Po użyciu można myć je także w zmywarce.


To tyle od strony technicznej. Jak sprawdziły się u nas? Do testowania podchodziłam z rezerwą, bo moje dziecko lubi się nad saszetkami pastwić: gryzie, ściska i gniecie. Byłam pełna obaw, że przy pierwszym mocniejszym ściśnięciu zawartość saszetki po prostu wyleci dołem. Dlatego też szczególnie przyłożyłam się do dokładnego ściśnięcia strunowego zapięcia. I choć córka, swoim zwyczajem, z entuzjazmem miętosiła saszetkę, jej zawartość pozostała na miejscu. To ważna cecha, bo pozwala zabierać saszetki w podróż samochodem lub na spacer - nic nie wyleci, więc nie będzie problemu z zapieraniem plam. 

Sama forma saszetki jest atrakcyjna dla dziecka i może pomóc przemycić niekoniecznie lubiane danie, bo z saszetki wszystko smakuje lepiej. Oprócz musów owocowych możemy też w ten sposób podawać rozdrobnione dania na bazie warzyw lub kaszkę, a nawet jogurt z płatkami owsianymi (sprawdzone). Naszym saszetkowym hitem okazała się dynia z ziemniakami i indykiem, a na deser jogurt naturalny z malinami. Fajne jest to, że możemy dowolnie komponować dania, mając na uwadze jedynie odpowiednią konsystencję i stopień rozdrobnienia (taki, żeby pokarm przedostawał się przez ustnik). Jest to też dobry sposób na wprowadzanie produktów, do których dziecko nie jest przekonane - nam saszetki pomogły "odczarować" buraki.


Środowisko naturalne będzie nam wdzięczne. Saszetka Baby Monster może być używana wielokrotnie, więc nie zaśmiecamy środowiska pustymi opakowaniami. Kiedyś pewnie przyjdzie taki czas, że trzeba ją będzie wyrzucić, ale wystarczy pomyśleć ile w tym czasie zużylibyśmy jednorazówek.

Ile ta przyjemność kosztuje? Na stronie babymonster.pl znajdziesz różne opcje zamówienia - od pojedynczej saszetki po zestawy. Oczywiście w zestawie wychodzi taniej, warto też zwracać uwagę na promocje. W każdej konfiguracji jednak jest to inwestycja, która się opłaca, jeśli weźmiemy pod uwagę zbójecką cenę gotowych musów w saszetkach. Tu kupujemy raz i korzystamy przez długi czas.

Większe, tańsze i pozwalające samodzielnie komponować dania. Tak w skrócie mogę opisać saszetki Baby Monster. Czy mają jakieś wady? Dla mnie nie. Spotkałam się z opinią, że ciężko je dokładnie umyć, ale nie mogę się z tym zgodzić. Po żadnym daniu nie miałam trudności z dokładnym oczyszczeniem saszetki, nawet gdy resztki jedzenia zdążyły zaschnąć. Sam ustnik też dobrze się myje, ale w razie potrzeby zawsze można go jeszcze "doszorować" patyczkiem do czyszczenia uszu.





Świetne są! Więc jeśli, tak jak ja, masz w domu małego musożercę, wypróbuj saszetki wielorazowe Baby Monster. Nie pożałujesz!

Dodatkowo teraz możesz zgarnąć zestaw saszetek Baby Monster w rozdaniu, które odbywa się na moim Facebooku (klik). Bawimy się już tylko do 12/10/2017. Zapraszam!

Aktualizacja 15/10/2017 - rozdawajkę na Facebooku wygrywa Pani Basia Chwała. Gratulacje!

środa, 4 października 2017

W tej kwestii dziecko NIE jest ważniejsze od psa!

Właściciele psów są różni. Od trzymających zwierzaki na łańcuchu po traktujących swoich pupili jak dzieci. Zawsze było mi bliżej do tych drugich. Gdy w domu, w którym do tej pory królował pies, pojawia się dziecko, mamy prawdziwą rewolucję także dla czworonoga.

Nie ulega wątpliwości, że dziecko staje się wśród domowników najważniejsze, to naturalna kolej rzeczy. Wywraca nasze życie do góry nogami i jednocześnie skupia na sobie całą uwagę. Jest natomiast jedna kwestia, w przypadku której nie zgadzam się na to, żeby dziecko było stawiane ponad psem. Przeczytaj dalej zanim skrytykujesz.


Dziecko jest stworzonkiem ciekawym świata. Wszystkiego musi dotknąć, wszystko pociągnąć, wziąć do buzi. Nie ma przy tym żadnych hamulców. Nie rozumie, że czegoś nie wolno, że nie wypada, a coś innego jest po prostu niebezpieczne. To na nas, rodzicach, spoczywa ciężar nauczenia maluszka tych wszystkich rzeczy, przy czym jest to proces na wiele lat, na pewno nie osiągniemy tego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gdy dziecko ma zaledwie kilka miesięcy. Ale do czego tak naprawdę zmierzam?

Maluszkom pozwalamy na wiele, często zapominając o wspomnianym wcześniej braku hamulców. Przecież ten maluszek jest taki słodki jak próbuje ściągnąć obrus ze stołu czy gdy ciągnie mamę za włosy. Ok, nasz wybór, jeśli pozwalamy na takie rzeczy, ale na jedno mojej zgody nigdy nie będzie. Nie pozwalam mieszać w to psa. Pies jest dla dziecka atrakcją. Ruchliwy, kudłaty i na dodatek takiego wzrostu, że do wieku części ciała można łatwo dosięgnąć. I tu jest... pies pogrzebany.

Nie ma i nie będzie mojej zgody na to, żeby moje dziecko ciągnęło za sierść, uszy ogon, szarpało czy kopało psa. Tak właśnie. Moja córka ma taki system, że jeśli nie może czegoś dosięgnąć ręką, próbuje to "zaatakować" nogą. Bez względu na to, czy chodzi o zabawkę, czy też psa... Nie pozwalam na takie zachowanie i nie interesuje mnie opinia osób postronnych, że przecież to "tylko dziecko". To "tylko dziecko" kiedyś podrośnie i będzie traktowało zwierzęta tak, jak zostanie tego nauczone w domu.


Nie ma i nie będzie mojej zgody także na sadzanie dziecka na psie i przejażdżki jak na kucyku. Problem ten dotyczy głównie psów większych. Co jakiś czas widuję w sieci zdjęcia dziecka "ujeżdżającego" psa. Pies zazwyczaj znosi to z godnością, ale to nas nie upoważnia do takich zachowań. Po pierwsze dlatego, że psi kręgosłup nie jest stworzony do dźwigania ciężarów. Po drugie zaś dlatego, że dla psa nacisk innego osobnika dowolnego gatunku na grzbiet oznacza próbę dominacji. I choć jestem zdania, że dziecko w hierarchii naszego domowego stada powinno być nad psem, to nie powinniśmy do tego dążyć w taki właśnie sposób. Bo nie każdy pies da się tak po prostu zdominować, może spróbować obronić swoją dotychczasową pozycję.


Nie ma i nie będzie mojej zgody na takie zachowania dziecka wobec psa także dlatego, że pies jest żywym stworzeniem. Ma uczucia. Cieszy się i smuci. I tak jak człowiek ma lepsze i gorsze dni. Zawsze potulny jak baranek, sprowokowany może po prostu ugryźć. I nie zrobi tego złośliwie, tylko w obronie własnej. Nie możemy oczekiwać od psa żeby bezwzględnie znosił wszystko, co tylko wymyśli sobie dziecko. Nie tędy droga. Bo czy na pewno chcemy ryzykować zdrowie dziecka?

Gdy w "psim" domu pojawia się dziecko, nie możemy od psa wymagać żeby stał się zabawką. Biorąc go pod swój dach zobowiązaliśmy się zapewnić mu godne warunki, kochający dom i szacunek. Uczmy dziecko prawidłowych zachowań już od pierwszych miesięcy życia, pilnujmy żeby w wyniku naszej nieuwagi nie zachowywało się wobec psa źle. W trosce o zdrowie dziecka i dobro psa. Uczmy dzieci szacunku wobec zwierząt, a wyrosną na dobrych ludzi...