czwartek, 19 października 2017

Gdy myślisz, że właśnie znalazłeś w lesie zwłoki...

Ostatnio głośno było w mediach o przypadku porzucenia przez właściciela szczenięcia. Nie nie, "porzucenia" to złe słowo. To było bestialskie przywiązanie za obrożę do drzewa czy też krzaka, nawet nie wiem, bo na sam widok zrobiło mi się słabo. Ta historia ma wprawdzie happy end, bo piesek został odnaleziony i uratowany, są już też chętni do jego zaadoptowania, a jego "właścicielka" zostanie pociągnięta do odpowiedzialności karnej, ale mimo wszystko sytuacji takich jest znacznie więcej. Niestety... Nam też coś się kiedyś przydarzyło...


To była zima 2016 roku, koniec stycznia. Jak zawsze weekend na Mazurach, żeby odpocząć od pracy i naładować akumulatory. Poza tym ja nigdy nie umiałam spędzać weekendów w Warszawie, no po prostu nie... Tamtej soboty jak zwykle wypuściliśmy się do lasu: psy, narzeczony i ja. Mamy tu swoje ulubione trasy, które pozwalają nam natłuc kilometrów w pięknych okolicznościach przyrody. No i szliśmy sobie jedną z główniejszych dróg. Nagle teriery, które zawsze maszerują z przodu (na smyczy oczywiście), zaordynowały skręt w prawo, w jakiś mniejszy dukt. Nie taki mieliśmy plan, ale niech im będzie, może zwęszyły sarnę. Niech mają przyjemność z pójścia po tropie. Przeszliśmy może sto, może dwieście metrów. I wtedy to zobaczyłam... W oddali, po lewej stronie drogi leżały zwłoki psa...

Serce mi stanęło. Jestem strasznie wyczulona na krzywdę zwierząt, zwłaszcza gdy cierpią z ręki człowieka. Najokrutniejszej z istot, niestety... Mimo to zdecydowałam, że idziemy dalej tą drogą, jakoś ten widok wytrzymam... Zrobiliśmy może pięć kroków, gdy zwłoki... poruszyły się. Duży pies w typie owczarka niemieckiego ostatkiem sił dźwignął się z mchu, na którym leżał. Może powinnam się bać, ale w oczach tego psa było coś takiego, że nie spodziewałam się żadnej agresji z jego strony. W tych oczach był widoczny pewien rodzaj ulgi. Ulgi, że ktoś go na tym odludziu odnalazł. Jak gdyby nigdy nic zaczął iść przy mojej nodze, co chwilę przystając i siadając, a nawet kładąc się. Totalnie wyczerpane i osłabione zwierzę... Później już była szybka akcja. Telefon do mojego Taty, żeby przyjechał po nas samochodem. Przecież nie zostawimy tak tej bidy z nędzą, a o własnych siłach nigdzie nie dojdzie. Mój Tata to złoty człowiek, rzucił wszystko i przyjechał, z baniakiem wody i suchą karmą. Nasze znalezisko nawet nie za bardzo miało siłę jeść i pić. Zapakowaliśmy psa do bagażnika. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że może to zguba z pobliskiej wioski, ale tam go nie rozpoznano. Pojechał więc do nas.


Przetrzymywanie obcego psa przy dwóch charakternych i niezbyt gościnnych terierach to koszmar. Jakoś jednak trzeba przetrwać, chociaż jedną noc. Zrobiliśmy znalezisku ciepłe legowisko w komórce, daliśmy porządną kolację, pogłaskaliśmy po głowie. A te mądre oczy patrzyły z taką niesamowitą wdzięcznością, jakby wiedziały, że najbliższa noc w lesie mogła być już tą ostatnią. Jedno było pewne: nie może z nami dłużej zostać, bo nasze sierściuchy tego nie zniosą i w końcu dojdzie do jakiejś tragedii. To człowiek jest po to, żeby umieć przewidywać i zapobiegać takim nieszczęściom, nie można tej odpowiedzialności przerzucać na zwierzę. Następnego dnia rozpoczęliśmy poszukiwania nowego domu.

Całkiem niedaleko znajduje się fundacja Zwierzęta Eulalii, dająca schronienie takim życiowym pechowcom. Z przyjemnością przekazywałam jej mój 1% podatku. A więc jedziemy! Pukam, drzwi się otwierają, opowiadam historię wycieńczonego psa znalezionego w lesie i tłumaczę dlaczego nie może z nami zostać. W odpowiedzi słyszę "żadnych zwierząt nie przyjmujemy, zawieźcie go do schroniska". Szok i niedowierzanie. Nie tak wyobrażałam sobie działalność fundacji. Rozumiem, że nie mogą uratować każdego zwierzęcia, ale spodziewałam się wyższego poziomu empatii. Więcej mojego procenta nie zobaczą. Może to nieduża kwota, ale wolę ją przekazać komuś, kto faktycznie pomaga zwierzętom w potrzebie. Zrezygnowani wróciliśmy do miejscowości, w której robiliśmy rekonesans dzień wcześniej. Tam powiedziano nam, że jeden z mieszkańców być może tego psa przygarnie, ale będzie uchwytny dopiero dnia następnego. Światełko w tunelu! Znajda przenocowała u nas raz jeszcze, a później pojechała poznać swojego potencjalnego nowego właściciela. I, choć do dziś ciężko mi w to uwierzyć, znalazła nowy dom!

Jakieś dwa tygodnie później, spacerując, zajrzeliśmy do tej wioski, w której nasza bida z nędzą znalazła swoją przystań. Jak na zawołanie: z naprzeciwka wyłoniła się pani z pięknym, dużym psem na smyczy. Rozczesana, wykąpana sierść, dumny chód, błysk w oku. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy to na pewno te same "zwłoki", które dopiero co znaleźliśmy przy tej bocznej dróżce. Dróżce, którą normalnie nawet byśmy nie poszli. Może teriery wyczuły, że tam coś się dzieje? Zupełnie przypadkiem uratowały psie istnienie.

Skąd ten pies wziął się w lesie? Daleko od jakichkolwiek zabudowań? Szczerze powiedziawszy wątpię żeby sam zaginął i akurat tam zabłądził. Nowy właściciel mówił, że jeszcze przez długi czas pies ten żywiołowo reagował na każdy przejeżdżający samochód i na każdym spacerze ciągnął w tę jedną konkretną część lasu. Myślę, że szukał. Szukał poprzedniego właściciela. Sukinsyna, który moim zdaniem tego psa tam wywiózł i wyrzucił. Bo pies kocha człowieka, nawet gdy ten nie jest tego godny...

4 komentarze:

  1. Smutne, ale na szczęście ze szczęśliwym zakończeniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście tym razem był happy end, ale jak sobie pomyślę ile takich zwierząt w lesie zostaje nieodnalezionych, to aż się chce płakać.

      Usuń
  2. Wzruszajaca historia. Dobrze ze sa jeszcze ludzie ktorzy sa gotowi ratowac zwirzeta. A fundacja? Coz, dobrze ze wymienilas z nazwy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Długo zastanawiałam się czy wymienić tę fundację z nazwy. Niby rozumiem, że nie można pomóc każdemu zwierzęciu na świecie, ale ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, była tak kategoryczna odmowa i pokierowanie nas do schroniska...

      Usuń