wtorek, 25 października 2016

Co zrobicie z psem jak pojawi się dziecko?!

Mój brzuch rośnie w tempie zastraszającym (choć i tak jest relatywnie mały, jeśli spojrzę na inne przyszłe mamy w szkole rodzenia, z terminem dużo późniejszym niż mój...). Właśnie w najlepsze trwa już 37. tydzień ciąży. Ależ ten czas leci! Staram się korzystać z faktu, że dobrze się czuję i jestem mobilna. Jeśli tylko pogoda pozwala, staram się wybrać na przynajmniej godzinny spacer. Pielęgnujemy też z Ukochanym relacje ze znajomymi, bo później może to być czasowo utrudnione...


I tak oto w ubiegły weekend odwiedziliśmy znajomych, dumnych rodziców 4-miesięcznego synka. Był to dla nas niezły przedsmak tego, co nas czeka. Upał w domu (choć kompletnie tego nie pochwalam i nie wyobrażam sobie żeby u nas w mieszkaniu nie było czym oddychać), zmęczona mama (choć i tak nieźle się trzyma!) i uroczy, ale jednak często płaczący i niechętnie przystawiający się do piersi maluch. Obserwowaliśmy bacznie. Siłą rzeczy tematy "okołodzieciowe" dominowały w rozmowie: poród, laktacja, formalności, ubranka, pieluchy. Obgadaliśmy dosłownie wszystko. I nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, padło pytanie: "A co zrobicie z psem jak pojawi się dziecko?!".
Zbaraniałam...




Tak, mam psa. Nawet dwa, ale z nami mieszka tylko jeden z nich. Drugi - poczciwa emerytka - mieszka z moim Tatą na działce. Tam ma znacznie lepsze warunki bytowe, sama jej zazdroszczę. W każdym razie psy są obecne w moim życiu, z krótką tylko przerwą, od 1990 roku, jestem też wierna jednej rasie. Nieduże, ale nadrabiające charakterem. Moje oczka w głowie, pełnoprawni członkowie rodziny. Obie rozpuszczone jak bicz pański. Kocham je bezgranicznie. I przepraszam bardzo, ale co miałabym z nimi zrobić jak pojawi się Perełka? Takie pytanie może zadać chyba tylko ktoś, kto psa nigdy nie miał. Albo "miał" go, z całym szacunkiem, u dziadka w obejściu, w budzie, na łańcuchu... Na dźwięk tego absurdalnego dla mnie pytania w pierwszej chwili zaniemówiłam. Później wzięłam głęboki oddech, co nie było łatwe ze względu na kompletny brak tlenu w pomieszczeniu. A później postanowiłam znajomym spokojnie, rzeczowo opowiedzieć jak wyobrażamy sobie wspólne funkcjonowanie pod jednym dachem psa i dziecka.




Nasza młodsza, mieszkająca z nami, sucz ma swój charakterek. I choć urodziła się w domu, w którym było kilkuletnie dziecko, już dawno zapomniała że dzieci w sumie są fajne. Teraz znienacka nadbiegający i/lub krzyczący kilkulatek kwalifikuje się do natychmiastowej pacyfikacji - dźwiękiem i niestety też trochę zębami. Śmiem jednak twierdzić, że "własne" dziecko, rosnące na jej oczach, będzie miało zupełnie inne prawa. I choć oczywistym jest dla mnie, że będę musiała nad tymi psiowo-dziecięcymi relacjami pracować i czuwać, nie zamierzam z tego tytułu popadać w paranoję, że pies pożre mi noworodka... Oczywiście sporo czytałam też o sposobach przedstawienia dziecka psu. I tak oto:

  1. Tuż po urodzeniu dziecka, gdy jest ono jeszcze z mamą w szpitalu, zaleca się przyniesienie psu do domu pieluszek tetrowych i ubranek, których dziecię używało - tak żeby zwierz miał możliwość wcześniejszego zapoznania się z nowym zapachem.
  2. Gdy mama z maluchem przyjeżdżają do domu, pies powinien być na spacerze - tak, żeby to pies wrócił do domu, w którym jest dziecko, a nie odwrotnie - to powinno pomóc w ustawieniu odpowiedniej hierarchii między nimi.
  3. Trzeba pozwolić psu powąchać dziecko, żeby miał szansę zobaczyć i poznać nowego domownika. Osobiście nie będę miała też nic przeciwko temu żeby sucz np. polizała Perełkę. Sucz jest zdrowa i odrobaczona, a przetarcie twarzy czy rączki Perełki zwilżonym wacikiem raczej nie będzie przekraczało moich możliwości.
  4. Dodatkowo jako że moja sucz jest potwornie łakoma, zamierzam ją trochę przekupić - w torbie do szpitala mam już spakowane nieduże opakowanie psich smakołyków, które Perełka "wręczy" sierściuchowi na powitanie.
To tyle tytułem powitania między piesiem a dzieciem po przyjeździe ze szpitala. W kolejnych dniach i tygodniach planuję też karmić psa przy dziecku, żeby skojarzył sobie tę przyjemną dla siebie czynność z Perełką. Muszę też bardzo pilnować tego, żeby nie zaniedbać suczy, relacji z nią, zabawy, pieszczot - trochę jak ze starszym rodzeństwem - nie może się poczuć odstawiona na boczny tor. Jestem przekonana, że między nimi powstanie silna więź, zwłaszcza w momencie gdy zaczniemy rozszerzać Perełce dietę - w końcu ktoś będzie musiał dojadać te resztki marchewki, kaszki, zupki... :-) Zawsze będzie można też kraść chrupki kukurydziane i inne wynalazki. A później sojusz zostanie rozszerzony o wspólne zabawy w piaskownicy i baseniku - wszak piach i woda to czynniki euforiotwórcze w przypadku mojego psa. To tyle o młodszej suczy, bo to ona z nich dwóch ma trudniejszy, bardziej nieprzewidywalny charakterek. Do starszej mam stuprocentowe zaufanie, jestem pewna, że będzie uroczym, doskonałym psem rodzinnym. Zresztą ona już chyba wie... Gdy jeszcze kilka tygodni temu urzędowałam na działce, starsza sucz dosłownie nie odstępowała mnie na krok. Chodziła za mną nawet do toalety. Z jakiegoś powodu postanowiła mnie pilnować bardziej niż kiedykolwiek. Ona już wie...


Jestem przekonana, że moje psy staną na wysokości zadania. Z drugiej strony Perełka też będzie wychowywana w duchu poszanowania dla zwierząt - nie ma zgody na szarpanie za ogon czy wsadzanie paluchów do oka. Jeszcze nie wiem jak to wytłumaczę małemu dziecku, ale na pewno będę próbować. I będzie symbioza, zobaczycie. Dlatego też proszę mi nie zadawać absurdalnych pytań typu "co zrobię z psem". Będę go kochać i szanować tak samo jak wcześniej. Albo i bardziej...

piątek, 21 października 2016

Warsztaty "Bezpieczny Maluch" - czyli szczypta teorii dla laika - część druga

Ciągle odczuwam pewnego rodzaju niedosyt jeśli chodzi o teoretyczne przygotowanie mojej już niemłodej, a mimo to wciąż niedoświadczonej osoby do misji, jaką jest macierzyństwo. Próbuję się doszkalać na różne sposoby, jak już wspominałam wcześniej, również uczestnicząc w warsztatach dla przyszłych rodziców. Po warsztatach "Mamo, to Ja", o których pisałam tutaj, przyszła kolej na zajęcia o nieco innej tematyce, a mianowicie warsztaty "Bezpieczny Maluch".




Jak sama nazwa wskazuje, warsztaty te kładą nacisk na kwestie bezpieczeństwa i pierwszej pomocy, ale nie brakuje też krótkich wystąpień o typowo promocyjnym zabarwieniu - m.in. o bankowaniu krwi pępowinowej, pielęgnacji skóry kobiety w ciąży czy pielęgnacji skóry niemowlęcia w okolicy zainstalowania pieluszki. Oczywiście wystąpienia te mają na celu prezentację określonych produktów, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z faktu, że imprezy tego typu nie miałyby racji bytu bez sponsorów. Więc chwała im za to, że są, że się angażują, a ostateczna decyzja czy skorzystać z ich oferty i tak należy do nas, rodziców. Zazwyczaj z tego typu warsztatów wychodzi się też z siatą upominków od tychże sponsorów, co jest dodatkowym plusem, bo chyba każdy lubi dostawać prezenty, zwłaszcza jeśli są one praktyczne - ale zdjęcia upominków od sponsorów będą później...


Znacznie ważniejsza od całej masy prezentów jest jednak wiedza, którą zyskujemy na warsztatach "Bezpieczny Maluch" oraz towarzyszący jej poradnik dot. udzielania pierwszej pomocy dziecku. Zajęcia główne prowadzi bardzo, ale to bardzo sympatyczny, kontaktowy i kompetentny pan, który jest ratownikiem medycznym. Wiedzę przekazuje w taki sposób, że po prostu chętnie się go słucha i wiedza sama zostaje w głowie. Bez jakiegoś super hiper wymyślnego, fachowego słownictwa, tylko normalnie - po polsku... Dowiadujemy się w jaki sposób poprawnie dobrać i zamocować fotelik w samochodzie oraz jakie środki bezpieczeństwa powinna zachować ciężarna kobieta w samochodzie - nie tylko w kwestii zapinania pasów (bez nachalnego wpychania wszystkim adaptera), ale też i np. odległości od poduszki powietrznej, jaką należy zachować żeby w razie wystrzelenia poduszki maleństwo w brzuchu nie ucierpiało. Nie ukrywam, że po powrocie do domu, jako że cały czas zdarza mi się przemieszczać moim ukochanym samochodem, zmierzyłam odległość brzucha od kierownicy z poduszką i cofnęłam fotel o dwa "ząbki". Na wszelki wypadek...


Po wykładzie "samochodowym" następuje kolejna odsłona warsztatów. Ta, na którą chyba wszyscy czekają z zapartym tchem, czyli udzielanie dzieciom pierwszej pomocy w stanach nagłych. Otrzymujemy solidną porcję przydatnych porad, na czele z tym, żeby absolutnie nawet na pół sekundy nie spuszczać z oczu niemowlęcia leżącego na przewijaku. Niby oczywista rzecz, ale założę się, że wielu rodzicom mimo wszystko się to zdarza. Szeroko omawiane są też przypadki radzenia sobie w sytuacji, gdy u malucha wystąpi bezdech lub gdy w drogach oddechowych malucha pojawi się ciało obce. Dostajemy porządny instruktaż: jak ułożyć, gdzie uciskać, jak uderzać, kiedy przystąpić do resuscytacji. Bardzo ważne jest też to, że oprócz wysłuchania teorii możemy też poćwiczyć wszystkie pozycje i uderzenia na lalkach, które udostępnia organizator. Na samym końcu jest jeszcze krótki wykład o udzielaniu pomocy kobiecie w ciąży - o walorach edukacyjnych, ale i niewątpliwie nieco rozrywkowych :-)




Jeśli zaś chodzi o "wyprawkę", którą otrzymujemy od organizatorów i sponsorów, to zapewne jej skład nieco różni się w zależności od lokalizacji warsztatów. Na pewno stałym i jednocześnie najważniejszym jej elementem jest "Podręcznik Bezpiecznego Malucha" - książeczka, która stanowi kompendium wiedzy o udzielaniu pierwszej pomocy dziecku. Czytelne grafiki i krótkie, treściwe opisy pomogą nam w nawet najbardziej stresującej sytuacji. Podręcznik ten zawsze warto mieć gdzieś w zasięgu ręki. Oby nigdy się nie przydał, ale lepiej wiedzieć gdzie jest - a jeszcze lepiej jest mieć tę całą wiedzę w głowie.




Pozostała porcja prezentów od sponsorów także na pewno przyda się każdemu przyszłemu rodzicowi. Oto co przygotowali dla nas organizatorzy na warszawskich warsztatach...






Czy warto zapisać się na warsztaty "Bezpieczny Maluch"? Wyjątkowo durne pytanie ;-) Trzeba! Koniecznie! Warto poświęcić kilka godzin, dla dobra naszych maluchów i dla własnego świętego spokoju. Na szczęście Maluch, oprócz tego, że chce być Bezpieczny, jest też wyjątkowo Aktywny i ze swoimi warsztatami nieustannie podróżuje po całej Polsce. Kiedy będzie u Ciebie? Sprawdź TUTAJ i nie czekaj - zarejestruj się! A jeśli o mnie chodzi, to jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w kwestii "doszkalania się na ostatnią chwilę" - zamierzam przed porodem zdążyć na jeszcze jedne stołeczne warsztaty ;-)


PRZYPOMINAM TEŻ O KONKURSIE!

Wraz z producentem woreczków Mon Petit Bleu, firmą Motherhood, mamy dla Was konkurs, w którym do wygrania jest wspaniały wielofunkcyjny woreczek Multi Use Bag, rozmiar M, widoczny na zdjęciu poniżej.



Co należy zrobić, żeby wziąć udział w konkursie? Po szczegóły zapraszam na swój profil na Facebooku [KLIK]!

środa, 19 października 2016

Sprawy urzędowe – uznanie ojcostwa dziecka nienarodzonego

Zawsze zastanawiało mnie dlaczego tak często ludzie, żyjący „na kocią łapę” na wieść o ciąży w popłochu planują legalizację związku. Wydawało mi się to mało poważne, bo ślub powinno się brać z przekonania, a nie dlatego, że dziecko jest w drodze. Teraz już wiem… I zaczynam rozumieć…




Nie mamy z Ukochanym ślubu. Nie był nam do niczego potrzebny, nawet gdy postanowiliśmy powołać do życia Perełkę. Nie zastanawialiśmy się nad formalnościami, a jedynie nad tym, żeby stworzyć szczęśliwą rodzinę. Tak naprawdę na formalności zwrócił mi uwagę… mój lekarz prowadzący ciążę. Wyraził on głębokie zaniepokojenie faktem, że żyję w kompletnej beztrosce zamiast jeszcze przed porodem włóczyć się po urzędach. Ja tymczasem wychodziłam z założenia, że po prostu po urodzeniu się Perełki pójdziemy razem do urzędu, zarejestrujemy córkę i będzie po bólu. Jakie było moje zdziwienie, gdy lekarz zaczął niemalże straszyć mnie (w dobrej wierze oczywiście) konsekwencjami wynikającymi z takiego beztroskiego podejścia do tematu. Doradził mi, żebyśmy czym prędzej, jeszcze przed porodem, załatwili w Urzędzie Stanu Cywilnego uznanie ojcostwa. Dobrze, zrobi się…


Zaczęliśmy badać temat. W Internecie wszystko wyglądało banalnie łatwo: idziemy do dowolnego USC z dowodami osobistymi, podpisujemy oświadczenia i już. Super! Tak to ja mogę załatwiać wszystkie formalności. Umówiliśmy się, że odwiedzimy jeden ze stołecznych Urzędów Stanu Cywilnego w poniedziałek, bo wtedy jest dłużej czynne i Ukochany nie będzie musiał zrywać się z pracy. Jako że przyczłapałam się do urzędu trochę wcześniej i zorientowałam się, że nie ma absolutnie ani jednego interesanta (szok! zdziwienie! radość!), postanowiłam zacząć działać jeszcze przed przybyciem Ukochanego. Pani urzędniczka nie wyglądała na zapracowaną, a jednak kazała mi czekać. Później w przypływie łaski zapytała co od niej chcę. Gdy powiedziałam, że chodzi o uznanie ojcostwa i że termin porodu to połowa listopada, pani zrobiła zdegustowaną minę i rzuciła „no nie wiem, może jakoś zdążymy”… Słucham? Przychodzę po byle świstek z blisko 1,5-miesięcznym wyprzedzeniem i „może zdążymy”? Okazało się, że nic nie załatwimy od ręki (choć urząd był puściusieńki) i że musimy się umówić na audiencję. Pierwszy wolny termin – za 2-3 tygodnie i to też z wielką łaską i stękaniem. Coś mnie tknęło i zapytałam czy na pewno potrzebne są tylko dowody osobiste. A skąd! Jeszcze odpis skrócony aktu urodzenia matki i zaświadczenie od lekarza o ciąży (+ na kiedy jest wyznaczony termin porodu). Zaświadczenie najlepiej wystawione tuż przed umówioną audiencją w urzędzie – tak jakby tydzień czy dwa różnicy powodowały, że nagle coś się w kwestii mojej ciąży zmieniło. Bzdura. Zagotowałam się, no ale nie ma wyjścia, trzeba to załatwić. Na odchodne pani rzuciła mi, że mogę sobie poszukać innego USC , np. gdzieś pod Warszawą. Może tam mają mniej urodzeń i zgonów, a tym samym mniej pracy. Może tam załatwię szybciej…


Nie ukrywam, że troszkę szlag mnie trafił, bo jak inaczej mogę zareagować jeśli pani w pustym urzędzie proponuje mi 3-tygodniowy termin załatwienia sprawy i do tego jest tak przebrzydle niemiła, że nie mam ochoty absolutnie nic u niej załatwiać. Ukochany zaczął drążyć temat, dzwonić po innych urzędach i pytać jak to wygląda. Okazuje się, że praktycznie każdy urząd ma inne podejście do tematu dokumentacji potrzebnej do uznania ojcostwa. W jednym w ogóle nie potrzeba odpisu aktu urodzenia matki, w drugim zamiast zaświadczenia lekarskiego o ciąży wystarczy karta ciąży do wglądu (w końcu tam też jest pieczątka i podpis lekarza, a także planowany termin porodu). Istny dom wariatów, każdy mówi co innego. Na szczęście zaświadczenie o ciąży to żaden problem, akurat miałam wizytę kontrolną i świstek dostałam od ręki. Lekarz uśmiał się, że „dopiero teraz” się za to zabraliśmy. Jeżeli 1,5 miesiąca to mało, to ja dziękuję… Odpis skrócony aktu urodzenia znalazłam w domu, w swoich papierach. Ufff, wszystko mamy, można działać.


Ukochany znalazł USC w pewnej podwarszawskiej miejscowości. Przemiła (można? można!) pani powiedziała, że wszystko nam załatwi od ręki, jeśli tylko przyjedziemy z kompletem dokumentów. Spoko, wszystko mamy. Ale nagle okazuje się, że mój odpis skrócony aktu urodzenia może mi zasadniczo posłużyć już tylko jako papier toaletowy. Albo mogę sobie z niego zrobić samolocik. W każdym razie na pewno nie nadaje się do załatwienia uznania, bo w 2015 roku zmienił się system i teraz akt urodzenia musi być przeniesiony do nowego systemu w postaci elektronicznej. Oczywiście pani w poprzednim, warszawskim urzędzie nawet się o tym nie zająknęła, więc z dużą dozą prawdopodobieństwa gdybyśmy się tam pojawili po tych 3 tygodniach oczekiwania, okazałoby się, że mam akt urodzenia nie taki jak potrzeba i znowu nie da się nic zrobić. Chyba bym wybuchła… No ale wracając do podwarszawskiego, bardziej przyjaznego urzędu, pani zaproponowała, że UWAGA UWAGA załatwi za mnie wszystkie formalności związane z umieszczeniem mojego aktu urodzenia w bazie i jak do niej przyjadę, zostanie mi już tylko podpisanie dokumentów. Jak obiecała, tak też zrobiła, złota kobieta… Przyjechaliśmy do Urzędu, podpisaliśmy dwa papierki i dostaliśmy potwierdzenie uznania ojcostwa. Trwało to może z 15 minut. Szybko, miło, sympatycznie. Ni e czuliśmy się tam jak intruzi i było widać, że kobitka szczerze chce nam pomóc załatwić temat raz na zawsze. Boże, jak wiele zależy od tego na jakiego urzędnika się trafi…



Podsumowując: gdybyście kiedyś mieli załatwiać uznanie ojcostwa, z odpowiednim wyprzedzeniem wybierzcie sobie urząd, w którym chcecie to załatwić. Prawidłowość jest taka, że w mniejszych miejscowościach można to załatwić bardzo szybko czy nawet od ręki, natomiast w Warszawie (być może w innych dużych miastach też) trzeba się wcześniej umówić na konkretny termin i czas oczekiwania na spotkanie z urzędnikiem może wynieść ok. 2-3 tygodnie. Następnie radzę dokładnie dowiedzieć się w wybranym urzędzie jakie dokumenty są wymagane, żeby mieć czas na załatwienie zaświadczenia od lekarza albo umieszczenia aktu urodzenia matki w tej nieszczęsnej nowej bazie danych. Dopiero po takim przygotowaniu teoretycznym warto spotykać się z urzędnikiem. Ale i tak niezależnie od wszystkiego trzeba mieć dużo szczęścia żeby trafić na normalną, uczynną osobę, a nie babsko, które będzie robiło łaskę. Przeraża mnie jeszcze jedna rzecz. Mimo wszystko będę musiała jeszcze raz zmierzyć się z ta wredną „zapracowaną” paniusią w warszawskim (na wszelki wypadek nie wymieniam dzielnicy) USC, bo jest to urząd właściwy dla rejestracji dzieci urodzonych w wybranym przez nas szpitalu. Już się boję. Może już powinnam umówić się gdzieś na koniec listopada, żeby wyrobić się w terminie? :-)

piątek, 14 października 2016

Woreczki wielofunkcyjne Mon Petit Bleu – co do nich włożysz? [KONKURS!]

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, jakby to było dziś. Odwiedziła nas moja siostra cioteczna wraz ze swoją dwuletnią córeczką. W samochodzie miała elegancki, niebieski woreczek w białe rowery, a w nim – dosłownie wszystko: chusteczki, pieluchę na zmianę, słoiczek dla Małej, wodę, zabawkę… Niby zwykła „saszetka”, a siostra aż piała nad nią z zachwytu. Zaintrygowało mnie to i postanowiłam zgłębić temat. Następnego dnia poleciałam do pobliskiej drogerii i zaopatrzyłam się w dwa takie wynalazki. Raz kozie śmierć :-)




Okazało się, że niebieskie cudo mojej siostry to woreczek wielofunkcyjny (Multi Use Bag) Mon Petit Bleu (KLIK). Z zewnątrz kolorowa bawełna, ale w środku już nieprzemakalny materiał (membrana), co daje nam pole do popisu. Całość zapinana na biały suwak. Możemy np. włożyć do woreczka mokry kostium kąpielowy i nie musimy się martwić, że zamoczy on inne przedmioty, bo Multi Use Bag nie przesiąknie. Możemy umieścić tam odpad radioaktywny w postaci zużytej pieluchy, bo woreczek, nawet jeśli się ubrudzi, będzie jak nowy po krótkim seansie w pralce. Możemy tam również włożyć kanapkę, ciasteczka czy jabłko, bo woreczek ma atest do bezpośredniego kontaktu z żywnością. Tysiące zastosowań, cztery rozmiary (XS, S, M i L, przy czym rozmiary M i L mogą zostać pomniejszone o połowę dzięki sprytnym napom), kilka wzorów – od szalenie kolorowych małp, przez urocze sowy, aż po eleganckie, wspomniane wcześniej rowery. Dodatkowo, każdy woreczek ma „ucho” zapinane na napę, więc możemy go łatwo przymocować do zagłówka samochodu, do dziecięcego wózka, czy tylko tam, gdzie podpowie nam nasza nieokiełznana wyobraźnia.







Tak sobie myślę, że z wiekiem człowiek zaczyna przywiązywać coraz większą wagę do praktycznych aspektów wykorzystania przedmiotów, którymi się otacza. Nie chodzi już tylko o wygląd, ale i o funkcjonalność. W woreczkach Mon Petit Bleu na szczęście mamy jedno i drugie, więc nie musimy wybierać. Multi Use Bag cieszy oko (Dziecka i Rodzica!), a jednocześnie przydaje się w tak wielu sytuacjach, że aż ciężko wszystkie zebrać w jednym miejscu. Woreczki Mon Petit Bleu, z charakterystycznym kociakiem na metce, towarzyszyły nam w tym roku podczas urlopu nad morzem. Okazało się, że większy woreczek świetnie nadaje się do tego, żeby w jednym miejscu zebrać plażowy niezbędnik: krem, pomadkę, pareo, okulary czy małą butelkę wody. Natomiast mniejszy doskonale chronił nasze telefony przed dostępem wszechobecnego piasku, a podczas wieczornych spacerów służył nam jako pojemnik do zbierania drogocennych bursztynów, które właśnie w tym czasie masowo wyrzucał Bałtyk. Ale to nie wszystko. Na co dzień woreczek w rozmiarze S służy mi jako mini kosmetyczka w torebce, dzięki której najważniejsze drobiazgi mam zawsze w jednym miejscu. Szczerze? Nie pamiętam jak mogłam sobie radzić bez niego…





Gdy już dołączy do nas Perełka, liczba zastosowań magicznych woreczków Mon Petit Bleu wzrośnie, w mojej ocenie, przynajmniej dwukrotnie. Woreczki mogą służyć jako osobny byt przymocowany do wózka lub mogą być schowane w wózkowym koszu na zakupy (choć  lojalnie uprzedzam – są tak urocze, że chowanie ich w zamknięciu po prostu rani serce ;-)). Mogą też służyć jako wewnętrzny organizer w maminej torbie. Gdzieś przecież trzeba trzymać wszystkie pieluszki, smoczki, łyżeczki i inne gadżety pierwszej potrzeby. Mam tylko jeden dylemat: czy oddam jej swoje ukochane woreczki w sówki? Czy będę potrafiła się z nimi rozstać? Mówią że miłość matki do dziecka nie zna granic, więc może i przytemperuje moją pazerność ;-) Jakoś będziemy musiały się podzielić!





Jeśli ktoś z Was nie miał jeszcze przyjemności obcować z kolorowymi, funkcjonalnymi cudeńkami Mon Petit Bleu, należy jak najszybciej naprawić ten błąd i spróbować. Naprawdę warto! Zamierzam Wam to troszkę ułatwić, a mianowicie…


UWAGA KONKURS!

Wraz z producentem woreczków Mon Petit Bleu, firmą Motherhood, mamy dla Was konkurs, w którym do wygrania jest wspaniały wielofunkcyjny woreczek Multi Use Bag, rozmiar M, widoczny na zdjęciu poniżej.



Co należy zrobić, żeby wziąć udział w konkursie? Po szczegóły zapraszam na swój profil na Facebooku [KLIK]!

Aktualizacja 07/11/2016 - WYNIKI:

Chciałabym bardzo serdecznie podziękować wszystkim uczestnikom konkursu. Żałuję, że mamy tylko jedną nagrodę, ale też jestem przekonana, że to nie koniec naszych wspólnych zabaw.

Ogłaszam, że wielofunkcyjny woreczek Multi Use Bag Mon Petit Bleu otrzymuje Pani Sylwia Antkowicz - gratuluję i proszę o podanie adresu do wysyłki nagrody w wiadomości prywatnej na FB.

Pozostałym osobom jeszcze raz bardzo dziękuję i zapraszam do udziału w kolejnych zabawach, które powinny rozpocząć się już niebawem.

czwartek, 13 października 2016

Wyprawkowo: dinozaury dla dziewczynki?!

Nie od dziś wiadomo, że spodziewamy się z Ukochanym córeczki, Perełki. Perełka oczywiście ma już wybrane imiona, ku naszemu zadowoleniu rozwija się prawidłowo. Dramatycznie też skraca się czas, w którym do nas dołączy. Wg terminu - niecały miesiąc, ale jako że Perełka ustawiła się pupą do "wyjścia" i nic nie wskazuje na to, żeby miała się jeszcze obrócić do prawidłowej pozycji ewakuacyjnej - grozi nam poród przez cesarskie cięcie, czyli zapewne poznamy się bliżej jeszcze przed terminem...


Ale do rzeczy. Ku zdziwieniu, a czasami i przerażeniu dalszego otoczenia (bo rodziny już nic nie zaskoczy) w perełkowej wyprawce oprócz słodkiego różu, motywu misiów i króliczków pojawiają się też masowo... dinozaury. Wprawdzie wyginęły już dawno temu, ale na niemowlęcej garderobie i akcesoriach na szczęście mają się świetnie. Dlaczego na siłę uszczęśliwiam małą dziewczynkę dinozaurami? Sprawa jest banalnie prosta i jednocześnie dość dziwaczna, jak ja i my wszyscy tu dookoła :-) Otóż wiele lat temu moja kochana Siostra nadała mi pseudonim operacyjny "Gad", ze względu na mój, nazwijmy to, specyficzny charakter :-) Na początku strasznie mnie to irytowało, później przywykłam, a jeszcze później to pokochałam, więc w moim otoczeniu zaczęły się pojawiać elementy z gadami, głównie biżuteria. Gdy natomiast okazało się, że jestem w ciąży, zanim jeszcze poznaliśmy płeć dziecka, zostało ono z miejsca ochrzczone "Małym Gadem" i moja Siostra rozpoczęła gorączkowe poszukiwania śpioszków, kaftaników i zabawek w krokodyle i przede wszystkim dinozaury właśnie. Tak oto odgórnie zapadła decyzja, że nasze maleństwo oprócz motywów typowo dziewczęcych, będzie "uszczęśliwione" również gadami różnej maści :-)


Jakie było moje zdziwienie i radość jednocześnie, gdy pewnego dnia buszując po Facebooku natknęłam się na zdjęcia przytulanek z mojej ukochanej konfiguracji materiałowej bawełna + minky, ale tym razem oprócz kotków, słoników i żyrafek (którym oczywiście też niczego nie brakowało) zobaczyłam mroczny obiekt pożądania. Długa szyja, grzbiet, ogon... Tak jest, dinozaur we własnej osobie! Autorem tego cuda okazała się przemiła pani z Leniuchowe minky (KLIK). Nie mogłam się powstrzymać :-) Ogromnym plusem zamówień u Leniuchowe minky jest to, że możemy dowolnie zestawiać wybrane przez siebie wzory i kolory materiałów, w ramach dostępnego katalogu. To daje pole do popisu. Zdecydowałam się na połączenie bawełny w czarno-białe zygzaki (czyli kontrastowe zestawienie kolorystyczne w sam raz dla zupełnego maluszka) z wrzosowym minky. Złożyłam zamówienie i cierpliwie czekałam. Realizacja trwała dosłownie chwilkę i już po paru dniach mogłam się cieszyć z przesyłki. W środku, oprócz upragnionego dinozaura, czekały na mnie aż trzy niespodzianki. Po pierwsze: gryzako - zawieszka przymocowana do tasiemek sensorycznych. Po drugie: dinozaur ma wszytą grzechotkę, jestem zachwycona! I po trzecie: w prezencie otrzymałam szeleścik wykonany z tych samych materiałów, więc mam super komplet zabawek. O wiele fajniejszy i bardziej funkcjonalny niż się spodziewałam! Jeśli zaś chodzi o samo wykonanie zabawki, jest ono absolutnie perfekcyjne. Poniżej możecie ocenić we własnym zakresie :-)








Gorąco zachęcam Was do zapoznania się z ofertą Leniuchowe minky (przypominam: KLIK). Jestem przekonana, że każdy znajdzie tam coś dla siebie i dla swojego dzieciątka - a możliwość współuczestniczenia w tworzeniu własnej zabawki (w postaci wyboru materiałów) daje nam dodatkową satysfakcję. Polecam! A tymczasem lecę szukać kolejnych dinozaurów :-)

wtorek, 11 października 2016

Liebster Blog Award 2016 - czyli nowicjuszka odpowiada na pytania ;-)

Otrzymałam informację o nominacji do Liebster Blog Award 2016. Ale... o co chodzi? ;-) Jako że jestem lekko zielonkawa w blogosferze, nie za bardzo miałam pojęcie z czym to się je. Poszperałam, poczytałam i zamierzam podnieść rękawicę ;-)


Bardzo dziękuję malylisekpoznajeswiat.blogspot.com za nominację. I zaczynam...


Krótko o zasadach, choć w toku śledztwa spotkałam już kilka wersji...
Liebster Blog Award otrzymywana jest od innego blogera w ramach uznania za “dobrze wykonywaną robotę”. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która nas nominowała. Następnie nominujemy kolejnych 11 blogów, które informujemy o naszej nominacji i zadajemy im 11 własnych pytań. Nie wolno nominować bloga, od którego otrzymało się nominację.


A oto pytania, które otrzymałam i moje odpowiedzi na nie:

1. Trzy słowa opisujące Twój charakter.

  • uparta, trudna, sumienna

2. Co wyprowadza Cię z równowagi?

  • Niestety mam pewną brzydką przypadłość polegającą na tym, że wkurza mnie, jeśli coś idzie nie po mojej myśli. Czasami mogą to być zupełne pierdoły - ale jeśli coś będzie nie tak, jak sobie wymyśliłam, będę poirytowana. Tak, wiem że to bez sensu...

3. Czego się boisz?

  • Panicznie boję się ewentualnych chorób bliskich mi ludzi i zwierząt (tak, są one dla mnie równie ważne). Aktualnie jednak najbardziej trzęsę się o zdrowie Perełki - ale myślę, że to nic nadzwyczajnego w świecie przyszłych mam.

4. Planujesz wakacje gdzie i dlaczego właśnie tam?

  • Mazury. Zawsze, kiedy tylko mam wolną chwilę, choćby weekend, jadę na naszą mazurską działeczkę. Kocham to miejsce od bardzo wczesnego dzieciństwa i tylko tam tak naprawdę odpoczywam i czuję się jak w domu.

5. Twoje życiowe motto?

  • Dies diem docet - dzień uczy dzień, bo tak naprawdę z każdym dniem jesteśmy mądrzejsi i bogatsi o doświadczenia dnia poprzedniego.

6.  Ulubiona książka.

  • "Sto lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza - książka dość trudna, ale momentami tak cudownie surrealistyczna, że nie da się tego opisać, trzeba przeczytać.

7. Co lub kto doprowadza cię do łez?

  • Najczęściej mój Ukochany - bez względu na to, czy są to łzy ze śmiechu, czy niekoniecznie... Życie!

8. Kto jest dla Ciebie wzorem, inspiracją?

  • Mój Tata - niby niepozorny, zwykły człowiek, a jednak na przestrzeni tych wszystkich lat pokazywał mi, jak to dzieci są dla niego najważniejsze w życiu. On sam może nie mieć niczego (czy to w sferze materialnej, czy duchowej), natomiast absolutnym priorytetem jest szczęście dzieci.

9. Twój największy życiowy sukces?

  • Mój największy sukces właśnie kopie mnie pod lewym żebrem ;-) W pewnym momencie już naprawdę godziłam się z myślą, że nigdy nie zostanę matką. To jest straszliwe uczucie, nie życzę tego żadnej kobiecie...

10. Czy masz swoje ulubione blogi? Jakie i dlaczego właśnie te?

  • Blogosfera dopiero zaczyna mnie wciągać, stąd też jeszcze przemieszczam się tu trochę po omacku. Natomiast bardzo sobie cenię blog wkawiarence.pl - prowadzi go bardzo mądra, sympatyczna Kobieta. Chciałabym być taką matką jak ona...

11.  Czy jest jakaś rzecz, której chciałabyś się nauczyć?  (np. język obcy, szycie, jazda motorem itd.)

  • Chciałabym umieć szyć, robić na drutach i na szydełku, jak moja Mama. Ale czy mam wystarczająco dużo cierpliwości i talentu? Boję się, że nie...

Oto moje pytania:

1. W jakich okolicznościach powstał Twój blog?
2. Jak byś zareagował/a, gdyby pewnego dnia okazało się że Twój blog po prostu zniknął?
3. Czy wyobrażasz sobie, że prowadzenie bloga mogłoby stać się Twoją pracą?
4. Dzieci i zwierzęta pod jednym dachem - co o tym sądzisz?
5. Film, muzyka, książka - co lubisz najbardziej i dlaczego?
6. Jakie masz podejście do zakupów przez internet?
7. Jaka jest Twoja największa wada?
8. Czy jest jakiś człowiek, któremu zawdzięczasz to, jaką jesteś osobą?
9. Jaki sport lubisz uprawiać, o ile w ogóle masz na to czas?
10. Styl czy wygoda - co jest ważniejsze w ubiorze?
11. Jak definiujesz szczęście?



Z nominacjami będzie groteskowo, bo każdy z nominowanych przeze mnie blogów ma miliard razy więcej wyświetleń, obserwatorów, postów itp. itd. niż ja kiedykolwiek będę miała. Mam jednak nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony nominacją od kompletnej nowicjuszki. Tak więc nominuję:


W kawiarence
Kamperki
Mamusiowe Love
Młoda mama pisze
Mamusiowe darmoszki
Mój Wielki Mały Cud
Wychowuje i testuje
Blog Parentingowy Matka Mężatka
Rodzicielnik.pl
Turlu Tutu
MaaMaa BaalBinkaa

poniedziałek, 10 października 2016

Blogosfera CANPOL - warto spróbować szczęścia!

Znacie mnie już na tyle, że na pewno dobrze wiecie, że przy każdej okazji trąbię na prawo i lewo żeby wspierać nasze, polskie… Tak się akurat składa, że mamy na naszym rynku firmę, która powstała tuż po transformacji systemowej, czyli istnieje na rynku już ponad 25 lat. Ćwierć wieku doświadczenia! Oczywiście chodzi o Canpol (KLIK), niekwestionowanego lidera rynku akcesoriów dla niemowląt. Założę się, że ciężko jest znaleźć w Polsce mamę, która nie ma w swojej „kolekcji” butelki, smoczka czy też zabawki z Canpolu – a to wszystko ze względu na wysoką jakość, przystępne ceny i powszechną dostępność produktów tej firmy.





Dodatkowo trzeba pamiętać o tym, że Canpol często organizuje konkursy dla rodziców, zarówno na portalu (KLIK), jak i na swoim profilu na Facebooku (KLIK) – warto trzymać rękę na pulsie i brać czynny udział w akcjach! Oprócz tego Canpol prowadzi też program Blogosfera, w ramach którego blogujące mamy mogą testować i recenzować produkty, a także organizować konkursy dla swoich czytelników, z rewelacyjnymi nagrodami, od Canpolu oczywiście. Ja również chciałabym dorzucić swój kamyczek do tego ogródka i po raz pierwszy próbuję szczęścia w Blogosferze. Jeśli Wy też chciałybyście spróbować swoich sił, pamiętajcie: zgłaszamy się pod adresem http://canpolbabies.com/pl/blogosfera.  W październiku można testować lub też zorganizować konkurs z 1 z 30 bajecznych zestawów zabawek z serii Forest Friends. Zobaczcie jakie są cudne! Moja wyobraźnia już właśnie wizualizuje je w małych łapkach naszej Perełki… :-)



Czy macie jakieś doświadczenia z Blogosferą Canpol? Znacie? Próbowałyście? Jak było? :-)

sobota, 8 października 2016

Wyprawkowo: cudaczny Cudak Mom’s Care – może też na prezent?

Tak się akurat składa, że wśród naszych znajomych występuje właśnie istny wysyp dzieci. Nie umawialiśmy się, po prostu tak wyszło. Ciągle okazywało się, że jeszcze ci spodziewają się maluszka, a potem że tamci. Po prostu komedia ;-) Niedługo wybieramy się z wizytą do jednego z takich maluchów, urodzonego w lipcu. Oczywiście podstawą jest prezent dla nowego obywatela – to jest taka sama frajda jak kupowanie gadżetów dla swojego rezydenta brzucha. Miałam już kupioną książeczkę kontrastową i grzechotkę, ale brakowało mi jeszcze jednego elementu. Czegoś oryginalnego, pomysłowego i wszechstronnego. Zaczęło się wertowanie Internetu…




Szukam, przeglądam, patrzę, a tu takie dziwne coś: uszy (?), oczy, główka z lusterkiem, nóżki. Niezła kombinacja, nie ma co! Producent słusznie nazwał to stworzenie Cudakiem. A producent nie byle jaki, bo polski. Jak zapewne pamiętacie, jestem wielką fanką polskich firm, bo trzeba wspierać to, co nasze. A tu, choć marka Mom’s Care brzmi „obco”, jej właścicielem i producentem jest jak najbardziej krajowa firma Hencz Toys. OK, zobaczymy… Na wszelki wypadek kupiłam dwie sztuki: jedną dla synka znajomych, a drugą dla naszej Perełki, żeby nie była poszkodowana jak już zdecyduje się do nas dołączyć. Samego Cudaka chyba muszę opisać w podpunktach, żeby było czytelnie i żeby niczego nie pominąć…




A więc nasz Cudak Mom’s Care, patrząc od góry, wygląda następująco:
  • uszy wykonane są z jednej strony z materiału typu „dresówka”, a z drugiej - frotte
  • jedno ucho ma plastikowy klips, przy pomocy którego zabawkę możemy zamocować np. do wózka
  • drugie ucho ma plastikowy gryzak, który może też pełnić funkcję zaczepu i który wreszcie możemy zdemontować (ucho ma zapięcie na napę) i w jego miejsce wstawić np. ulubiony smoczek malucha lub cokolwiek innego – ogranicza nas tylko wyobraźnia i zdrowy rozsądek ;-)
  • oczy – haftowane na materiale frotte – bezpieczne i fajne do „obłapiania” małymi paluszkami
  • głowa – frotte, z wypełnieniem, grzechotką, lusterkiem (oczywiście z PVC) i metką producenta (same atrakcje!), do tego front główki jest czarno-biały, więc noworodkowi na pewno przypadnie do gustu
  • jedna nóżka – front z minky, tył z czarno-białej bawełny plus miękkie wypełnienie i kolorowe metki
  • druga nóżka – odwrotnie: przód z czarno-białej bawełny (ale inny wzór), a tył z minky plus również trzy metki – tylko tutaj w środku zamiast miękkiego wypełnienia mamy szeleszczący materiał





Muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem jak wiele ciekawych, stymulujących rozwój maluszka, elementów udało się producentowi „upchnąć” w jednej, tak niepozornej zabawce. Tu naprawdę jest wszystko! Odnoszę wrażenie, że tak pomysłowej zabawki sensorycznej w przedziale wiekowym 0+ jeszcze nie widziałam i jestem przekonana, że będzie to hit u naszych maluchów. A póki co muszę Cudaka chować przed moim wścibskim psem, bo jak coś jednocześnie szeleści i grzechocze, to na pewno trzeba to „obejrzeć zębami”… :-)




Podsumowując, Cudak Mom’s Care jest zabawką bardzo wszechstronną, wręcz idealną. Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na zakup. Jest to doskonały pomysł na drobny prezent dla każdego malucha, w ogóle nie ma się nad czym zastanawiać, no może nad wyborem wersji kolorystycznej, bo oprócz różowej i niebieskiej (widocznych tu na zdjęciach) jest jeszcze czerwona. Co więcej, asortyment Mom’s Care jest znacznie szerszy i warto się z nim zapoznać (KLIK). Niektóre z zabawek miałam ostatnio okazję oglądać w warszawskim sklepie Świat Dziecka i jestem absolutnie zakochana w żyrafach (wybór jest trudny, bo są trzy – każda piękna) i lisku – spirali na wózek czy też na łóżeczko. Zobaczcie, bo naprawdę warto! Pomysłowe, wszechstronne, piękne, polskie – same plusy!



Kochani, przy okazji przypominam o konkursie, w którym przy bardzo niewielkim wysiłku można wzbogacić się o komplet biżuterii – szczegóły na FB: KLIK Zapraszam! Im więcej się nas zbierze, tym szybciej będę w stanie przeprowadzić kolejny konkurs, z ciekawą nagrodą od sponsora!

środa, 5 października 2016

Kosmetyków ciążowych nigdy dość...

Nie pamiętam kiedy ostatnio był tak fatalny dzień. Fatalny pod względem pogody. Zdrowy rozsądek nakazuje głównie siedzieć w domu, a spacery z psem skracać do niezbędnego minimum. Od samego rana w stolicy pada i wieje. Nie owijając w bawełnę, jest paskudnie. Nawet Perełka cicho siedzi w brzuchu i tylko od czasu do czasu nieśmiało się porusza. A jeśli już chodzi o brzuch, zanim wróciłam z działki do stolicy, pstryknęłam jeszcze fotkę jednego kosmetyku, który uzupełnił moją kolekcję mazideł dla ciężarówek...




Myślałam ciepło o jego zakupie już jakiś czas temu, tylko czekałam na jakąś promocję. Na szczęście nie musiałam czekać długo, bo Rossmann dość często ma promocyjne ceny na kosmetyki Hipp. No właśnie! Chodzi o oliwkę do masażu Hipp Mamasanft. Mój romans z masłem Hipp Mamasanft trwa w najlepsze (choć widać już dno słoiczka) i jestem nim zachwycona, więc nie byłabym sobą, gdybym nie sięgnęła jeszcze po inny kosmetyk z tej serii. Niby używałam "dziecięcej" oliwki Hipp Babysanft, ale jestem ciekawska i pazerna :-) więc nie mogłam się powstrzymać. I tak oto w mojej kosmetyczce zagościła nieduża buteleczka z pomarańczową zawartością.


Oliwka Hipp Mamasanft, jak na kosmetyki Hipp przystało, ma ładny, naturalny skład z dodatkiem olejków jojoba, rokitnikowego i migdałowego. Opakowanie to poręczna, nieduża (100 ml) buteleczka, estetyczna i z ładną nakrętką. Niestety nie ma takiego sprytnego lejka jak oliwka dla dzieci, ale mimo to ani razu jeszcze kosmetyk nie pociekł mi po opakowaniu podczas jego nabierania w dłoń. Zapach identyczny jak w przypadku mojego ukochanego masła z tej serii. Dość charakterystyczny, lubię go. Co mogę za to powiedzieć o samym kosmetyku? Łatwo się rozsmarowuje i przyzwoicie wchłania (odnoszę wrażenie, że ciut słabiej niż oliwka Hipp Babysanft). Najważniejsze jest to, że doskonale nawilża i uelastycznia skórę w najtrudniejszym dla niej momencie - gdy musi się ona w obrębie brzucha rozciągnąć bardziej niż kiedykolwiek. Dodatkowo oliwka bardzo skutecznie łagodzi swędzenie skóry, jeśli tylko zamierza się ono pojawić. Ogólnie kosmetyk bardzo na plus, na pewno będę go używać również po porodzie.


I już na sam koniec... Do opakowania dołączona jest śliczna, kolorowa ulotka. Znajdują się na niej rysunki obrazujące sposoby wmasowywania oliwki w różne części ciała, narażone na dodatkowe obciążenie w czasie ciąży. Jest też dość szczegółowy opis tych działań, ale... No właśnie. Jest jedno "ale", trochę z przymrużeniem oka ;-) Ulotka zaczyna się od słów "Herzlich Willkommen" i trwa w tym języku do samego końca. Ja naprawdę uwielbiam naukę języków obcych, ale za ten jeden konkretny nie złapię się nigdy ;-)


Kochani, przy okazji przypominam o konkursie, w którym przy bardzo niewielkim wysiłku można wzbogacić się o komplet biżuterii – szczegóły na FB: KLIK Zapraszam! Im więcej się nas zbierze, tym szybciej będę w stanie przeprowadzić kolejny konkurs, z ciekawą nagrodą od sponsora!