czwartek, 31 sierpnia 2017

Nad morze z niemowlakiem - Mierzeja Wiślana, Piaski

Władek czy Mielno - to nie dla mnie. Jadąc nad morze (i nie tylko) muszę mieć wolną przestrzeń, bo w tłumie odpoczywać nie umiem. Tym bardziej teraz, gdy nasza rodzina się powiększyła, szukamy ciszy i spokoju. Pustej plaży. Jest takie miejsce, które nam to zapewnia. Zapraszam!


Mierzeję Wiślaną odkryłam szukając właśnie tej ciszy, spokoju i wyludnionych plaż. Oprócz popularnej i niezbyt kameralnej Krynicy Morskiej można tam znaleźć także prawdziwe perełki dla odludków takich jak ja. W tym roku już drugi raz z rzędu spędziliśmy urlop w Piaskach, niedużej miejscowości na samym końcu Mierzei. Dalej jest już tylko granica z Rosją. Plaże są relatywnie puste - niech świadczy o tym fakt, że odległości między plażowiczami sięgają kilkudziesięciu metrów. W zeszłym roku wypoczywałam tam ze zgrabnym ciążowym brzuszkiem. A teraz? Rezydentka brzucha postanowiła wszystko zobaczyć na własne oczy. Wyjazd nad morze z niemowlakiem? O czym warto pamiętać wybierając się na taki koniec świata?

Zaopatrzenie zabierz ze sobą

Piaski to naprawdę koniec świata - trzeba o tym pamiętać przygotowując się do wyjazdu. Pieluchy, chusteczki, krem przeciwsłoneczny dla dziecka czy kaszki i słoiczki - wszystko trzeba zabrać ze sobą, bo na tego typu zakupy w Piaskach nie ma co liczyć, trzeba wybrać się do Krynicy - a warto pamiętać, że droga łącząca te dwie miejscowości jest wyjątkowo wstrętna. To samo tyczy się też podstawowych leków i bardziej wyszukanej spożywki. Zasada jest prosta: jeśli chcesz coś mieć - przywieź to ze sobą. Na miejscu znajdują się bowiem tylko malutkie sklepy z ograniczonym asortymentem i "odpowiednimi" cenami. Dobrze zaopatrzony jest natomiast stragan z warzywami i owocami, ale marketowych cen się tam nie spodziewajcie... Tak więc podstawowe zakupy - można zrobić na miejscu. Większe - w Krynicy (jest tam m.in. Polo Market). Fani Biedronki muszą się natomiast liczyć z dalszą wyprawą - najbliższy dyskont z owadem znajduje się dopiero w Stegnie.


Co z transferami na plażę?

Plaża jest oddalona od zabudowań o blisko kilometr. Kilkaset metrów drogi przez las - i to drogi typu "górki - dołki". W zeszłym, "ciążowym" roku widywałam na niej rodziców toczących nierówną walkę z wózkiem. Wtedy obiecałam sobie, że nie dam się w to wrobić. Przy transferze Perełki na plażę nieoceniona okazała się chusta. Tak właśnie: tkana chusta, w której można po prostu dziecko zanieść. Każdego dnia dzieciuch był "wrzucany" na plecy i w drodze na plażę po prostu drzemał. Rozwiązanie, z mojego punktu widzenia, bardzo wygodne. Żadnego wózka w lesie i, tym bardziej, na plaży! Codziennie towarzyszyła nam chusta z domieszką lnu, nośna i przewiewna, idealna na lato. Dodatkowo w torbie zabieraliśmy też chustę kółkową na wypadek gdyby dziecko chciało się ponosić po plaży (kółkowa mota się szybciej, na tego typu krótkie akcję jest idealna). Jeśli mimo wszystko nie jesteś przekonana do chusty a maluszek już samodzielnie siada, można sięgnąć po nosidło ergonomiczne typu Tula lub Fidella. Nie chcesz wydawać pieniędzy na nosidło? Skorzystaj z wypożyczalni - bo nie ma sytuacji bez wyjścia.


Gdzie jeść?

Może i ze sklepami w Piaskach słabo, ale na szczęście jest gdzie zjeść. W ubiegłym roku praktycznie codziennie stołowaliśmy się w restauracji Smaki Morza. Ogromne porcje jedzenia w przyzwoitej cenie, świetne zupy i ryby. Myśleliśmy, że i w tym roku będziemy tam stałymi klientami. Ale tymczasem zupełnie przypadkowo trafiliśmy do małej knajpki o nazwie Krab. Pyszne, domowe obiady (za pierogami ze szpinakiem tęsknię do tej pory!), konkurencyjne ceny i wyjątkowo miła obsługa. I tak oto nad morzem opychałam się pierogami i domowym ciastem. No ale co zrobić? Było pysznie! Co na deser? Jeśli nie ciasto z Kraba - są jeszcze gofry, naprawdę zacne, ale w typowo nadmorskich cenach.

Gdzie spać?

Sprawa wydaje się prosta. Praktycznie na każdym kroku spotyka się tabliczki informujące o wynajmie pokoi. Internet także ma dla nas szeroką ofertę noclegów. Warto pamiętać, że bezpieczniej jest zarezerwować pokój z dużym wyprzedzeniem, żeby później nie mieć problemu ze znalezieniem miejsca noclegowego w pożądanym terminie. Właściciele pokoju, który zajmowaliśmy tym razem, wspominali, że bezpieczniej jest zaklepać u nich termin w lutym (!), bo później zaczyna się już robić ciasno. Zarówno w ubiegłym, jak i w tym roku byliśmy zadowoleni z pokoju, z tym że nie mamy też wymagań na poziomie 5-gwiazdkowego hotelu. Ma być gdzie spać. Lodówka. I ciepła woda pod prysznicem. W tym roku w bonusie dostaliśmy też kawałek pięknego, zadbanego ogrodu, w którym Perełka mogła sobie siedzieć na kocu i grzecznie się bawić, żeby w tym czasie rodzice mogli spokojnie zjeść śniadanie i przygotować się do eskapady na plażę. Jeśli szykujesz się na wyjazd z małym dzieckiem, zastanów się na spokojnie czego oczekujesz od pokoju (np. ogród czy miejsce na wstawienie łóżeczka turystycznego) i szukaj noclegu już pod tym kątem. To niby oczywiste, ale jak przychodzi co do czego, często zapominamy o takich szczegółach.


Co robić na plaży?

Czy z kilkumiesięcznym maluchem jesteśmy skazani na plażową nudę? Skądże znowu! Naprawdę jest co robić, nawet jeśli dziecko jeszcze nie siada i tym bardziej nie chodzi. Możemy spacerować brzegiem morza - tu znowu przydaje się chusta. Możemy też zorganizować dziecku zabawę z kamykami: wiaderko z wodą idealnie nadaje się do ich wrzucania i wyjmowania. U nas ta zabawa okazała się prawdziwym hitem, a malutkie wiaderko zdało egzamin, choć przed wyjazdem sugerowano mi, że zabieranie takiego sprzętu przy kilkumiesięcznym dziecku nie ma najmniejszego sensu. Otóż ma! A po zabawie czas na drzemkę. Świeże powietrze i szum morza gwarantują mocny sen. Moje dziecko nigdzie nie drzemało tak długo i tak mocno jak właśnie tam... Trzeba to wykorzystać!


Szukając cienia...

My, dorośli, zazwyczaj lubimy wylegiwać się na słońcu i wypracowywać opaleniznę. Co innego taki maluszek. Delikatną skóra nie jest gotowa na kontakt z promieniami słonecznymi i naszym obowiązkiem jest zapewnienie dziecku odpowiedniej ochrony. W naszym przypadku podstawą egzystencji na plaży była budka plażowa (Decathlon). Rozkłada się sama, nie zajmuje dużo miejsca, a idealnie chroni przed słońcem, wiatrem i niezbyt intensywnym deszczem. Dodatkowo można w niej trzymać wszystkie torby i plecaki, nie zapominając też o spokojnym i dyskretnym nakarmieniu dziecka piersią. Budka jest niezastąpiona, ale przecież nie będziemy w niej trzymać dziecka przez cały czas pobytu na plaży. Wtedy przyda się krem ochronny z wysokim filtrem SPF 50+. Dodatkowo warto się zaopatrzyć w odzież chroniącą przed promieniami UV. Można ją dostać w sklepach sportowych (my kupiliśmy w Decathlonie), ale także po prostu w sklepach z artykułami dziecięcymi (na przyszły rok mamy już kupione wdzianko w Smyku - na wyprzedażach, za grosze, polecam!). Do tego czapeczka (również można dostać taką z ochroną UV) lub kapelusik i możemy szaleć. Pamiętajmy, że to my i tylko my jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo naszego dziecka!


Czy warto wybrać się z niemowlakiem w takie mniej uczęszczane miejsce? Pewnie, że tak! Taki mały organizm potrzebuje też ciszy i spokoju, a Piaski są w stanie nam to zaoferować. Jeśli dobrze przygotujemy się do wyjazdu, naprawdę mało co będzie nas w stanie zaskoczyć i pozostanie nam jedynie wypoczywać ciesząc się tym, że nasz maluszek może korzystać z dobrodziejstw morskiego klimatu.

Jak to wygląda u Was? Lubicie wyjeżdżać z maluszkiem? Wolicie miejsca popularne czy takie bardziej wyludnione? Dajcie znać!


wtorek, 22 sierpnia 2017

Co ciekawego ma dla nas Tommee Tippee?

Rozszerzanie diety u maluszka to nie lada wyzwanie. Nowe smaki, nowe czynności, nowy "sprzęt". Warto zadbać o to, by ten ostatni był wybrany mądrze. Bezpieczny, wygodny i funkcjonalny. Z marką Tommee Tippee po raz pierwszy spotkałam się jeszcze gdy z wypiekami na twarzy (i z dużym, ciążowym brzuchem) kompletowałam wyprawkę dla Perełki. Kupiłam plastikowe łyżeczki i kubek z ustnikiem. Kompletnie niepotrzebne noworodkowi - ale przecież wiecie, że lubię mieć wszystko na zapas...


Moje ciążowe zakupy okazały się trafione: łyżeczki są bardzo wygodne i służą nam do dziś, a kubeczek skutecznie zachęcił dzieciucha do spróbowania wody, choć zasadniczo dopajamy się tylko w największe upały. Gdy na facebookowym fanpage'u Tommee Tippee zobaczyłam informację o naborze do akcji ambasadorskiej, po prostu musiałam się zgłosić! Choć kompletnie się tego nie spodziewałam, dopisało mi szczęście i tak oto trafiły do nas kolejne dwa produkty tej marki: kubeczek 360° i talerzyki. Zobaczcie jak się u nas sprawdzają!

Kubek niekapek 360°

Pierwsze wrażenie: piękny, dziewczęcy do granic możliwości, po prostu uroczy! Drugie wrażenie: kurczę, do rozłożenia go i złożenia z powrotem chyba potrzebny jest doktorat... Od razu zaznaczam, że było to moje pierwsze spotkanie z kubkiem typu 360°, więc doznałam szoku widząc kilka części, w tym coś na kształt uszczelki. Na szczęście okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują i składanie kubeczka w gruncie rzeczy jest dość intuicyjne i nie powinno nikomu sprawić kłopotu.

Jak kubeczek sprawdza się w praktyce? Przyznam szczerze, że dziecko na początku kompletnie nie wiedziało co zrobić z tym fantem. W poprzednim kubeczku był dzióbek, więc oczywistym było wsadzenie go do własnego dzioba. Tu sytuacja się skomplikowała i przez kilka dni kubeczek służył Perełce głównie jako grzechotka. W końcu moja cierpliwość się skończyła i udzieliłam córce małego "instruktażu" - wtedy nagle okazało się, że z tej "grzechotki" można się napić! Eureka! Kubeczek jest o tyle fajny, że dziecku łatwo jest stabilnie go przytrzymać i wygodnie się nim manewruje. Myślę, że Perełka znacznie sprawniej by się nim posługiwała gdyby tylko miała szansę częściej ćwiczyć. Ale ja jestem rozdarta: z jednej strony chciałabym powoli uczyć ją picia z kubeczka, a z drugiej wyznaję zasadę, że dziecka karmionego piersią nie ma potrzeby dopajać, poza wyjątkowymi sytuacjami jak np. upały. I bądź tu teraz mądry! Niemniej jednak kubeczek Tommee Tippee 360° jest godny polecenia jako rzecz solidna, ładna i przede wszystkim wygodna dla dziecka.




Talerzyki 3-komorowe

Pierwsze wrażenie: rewelacja! Zestaw dwóch talerzyków, każdy z nich ma wyraźnie wydzielone 3 komory: większą i dwie mniejsze. Porządne tworzywo, solidne wykonanie i przyjazny kształt, włącznie z dodatkowymi wypustkami umożliwiającymi pewny chwyt i bezpieczne przenoszenie talerza. Fajna, klasyczna rzecz, bez żadnych udziwnień.

Po co właściwie aż trzy komory? Rodzice karmiący maluszki metodą BLW na pewno docenią taką konstrukcję, ale w przypadku dzieci "papkowo-łyżeczkowych" również ułatwia ona karmienie. Możemy oddzielić od siebie różne smaki, ale i konsystencję - np. osobno cząstki owoców i przecier (robiłam takie manewry w okresie przejściowym, gdy Perełka dopiero zaczynała cokolwiek gryźć - wolałam mieć przygotowaną niedużą porcję przecieru żeby w razie czego nakarmić ją łyżeczką). Możliwości zastosowań jest więcej. Talerzyków tych możemy też użyć żeby przygotować ciekawie wyglądający posiłek dla małego niejadka. Możemy się bawić kolorami warzyw i owoców, nie mieszając ich ze sobą. Ogranicza nas tylko wyobraźnia!




Gdybym miała określić te dwa tak różniące się od siebie produkty Tommee Tippee tylko jednym, wspólnym przymiotnikiem, postawiłabym na "porządne". Trzymając je w dłoni po prostu czujemy, że mamy do czynienia z przedmiotem wysokiej jakości, a nie z jakąś "jednorazówką". Cieszę się, że do nas trafiły i wiem, że posłużą nam jeszcze przez parę ładnych miesięcy.

Jeśli więc szukasz dla swojego maluszka niezawodnych akcesoriów, które zaimponują Ci zarówno jakością wykonania, jak i funkcjonalnością, możesz śmiało przyjrzeć się asortymentowi Tommee Tippee. Jest duża szansa, że znajdziesz tam dokładnie to, czego potrzebujesz.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Karmię piersią - z oszczędności i lenistwa!

Mleko mamy rewelacyjne jest i koniec kropka. Pomimo wielu lat badań i usilnych starań, nie udało się producentom mleka modyfikowanego dokładnie odwzorować jego składu. Jeszcze będąc w ciąży marzyłam o tym, żeby swojego maluszka karmić cycem. Bo to naturalne, bo tak najlepiej. Ale jeśli zastanowimy się dokładniej, okaże się, że powodów może być więcej...


Kasa, kasa...

Ogólnie dziecko kosztuje, to żadne odkrycie. Ktoś kiedyś oszacował ile kosztuje "odchowanie" dziecka aż do osiągnięcia przez nie pełnoletności. Była to na tyle zatrważającą kwota, że wolałam szybko zapomnieć ile wynosiła. Na pewno można to bez problemu wygrzebać w sieci, ale ja się już boję... W każdym razie była to kupa kasy i trzeba być tego świadomym decydując się na dziecko. Trzeba być także świadomym, że karmienie mlekiem modyfikowanym dodatkowo obciąża budżet. Zdążyłam się zorientować, że puszka mieszanki raczy kosztować kilkadziesiąt złotych, zwłaszcza jeśli chcemy postawić na wysoką jakość. Do tego dochodzą jeszcze wydatki na butelki, sterylizator, podgrzewacz. Oczywiście bez dwóch ostatnich można się obejść, ale zakładam, że są to sprzęty ułatwiające życie, więc wielu rodziców po nie sięga. W przypadku karmienia piersią koszty wynoszą... No właśnie, ile? W wersji podstawowej można uznać, że liczą się wydatki na wkładki laktacyjne i tubkę lanoliny na początek naszej mlecznej drogi. W wersji rozszerzonej możemy jeszcze dodać laktator, pojemniki lub woreczki do mrożenia pokarmu, osłonki na brodawki i inne wynalazki. Ale jeśli spojrzymy jedynie na "cenę" samego pokarmu, ten z cyca leci za free! To jest dopiero interes życia! Nie żebym żałowała własnemu dziecku, ale wolę pieniądze zaoszczędzone na mleku modyfikowanym przeznaczyć na coś ciekawszego - książeczkę, zabawkę, cokolwiek. No dobra, wydało się... Karmię piersią z oszczędności!

 Praca, praca...

Jezu, ile to się trzeba narobić! Zagotować i przestudzić wodę, odmierzyć proszek, wymieszać. Butlę wymyć, wyparzyć. Na wyjścia z domu i w trasie wojować z jakimś termoopakowaniem. Albo jeszcze gorzej... W nocy. Co w nocy, gdy maluszek zgłodnieje? Ogarniać wszystkie te czynności w półśnie czy kombinować jak można to sobie ułatwić? Jakaś woda w termosie? Odmierzone porcje mleka? Myślę, że rodzice są odpowiednio zmotywowani żeby opracowywać różne rozwiązania usprawniające karmienie mm. Ale ja jestem na to zbyt leniwa. Cyc jest rozwiązaniem dla obiboków. Wyciągasz na wierzch i... już. Podano do stołu! W podróży, w sklepie, na spacerze, w środku nocy. Cyc zawsze jest na miejscu, gotowy do działania. Jedzonko ciepłe, dopasowane do pory dnia, pory roku i układu plam na Słońcu. Boże, jakie to wygodne! Ale to nie wszystko... W pewnym momencie dziecko będzie już na tyle duże, że samo się do cyca doczłapie, rozepnie ubranie i się nakarmi. A Ty, mamo, masz tylko tam być i nie przeszkadzać. Dla mnie bomba! Kurczę, znowu się wydało. Karmię piersią z lenistwa!

Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie piętnuję mam, które karmią mlekiem modyfikowanym. To nie moja sprawa, a już tym bardziej nie mam prawa nikogo oceniać. Mogę natomiast wychwalać tę metodę karmienia, która moim zdaniem jest idealna. Kocham każdą minutę spędzoną na karmieniu piersią, nawet jeśli pozornie dziecko przesadnie długo "wisi na cycu". Niech wisi. Kiedyś, gdy maluch już się trochę usamodzielni, będzie nam tego brakować, same będziemy zabiegać o bliskość. Ponadto karmienie piersią to znacznie więcej niż samo przekazywanie pokarmu i czuję, że dla mojego dziecka jest to niezwykle istotna forma bliskości ze mną. Miłość w najczystszej postaci. Robi mi się słabo jak pomyślę, że mogłam przegrać tę walkę, a było naprawdę groźnie. Ale wygrałam i to się liczy. Chwilo, trwaj...


A Ty, droga mamo? Karmisz lub karmiłaś piersią? Co Cię do tego zmotywowało? Jak wspominasz swoją "mleczną drogę"?

środa, 2 sierpnia 2017

Dziś jest dzień siadania - czyli rodzicu, nie popędzaj!

Rodzic, jak to rodzic, chciałby żeby dziecko wszystko robiło zgodnie z harmonogramem. Trzymanie główki, obroty z pleców na brzuch, siadanie, raczkowanie, chodzenie. I tak dalej, i tak dalej... "Pomagają" mu wszelkiego rodzaju poradniki, wyznaczające ramy czasowe dla kolejnych kamieni milowych. Dodatkowo w "internetach" pojawiają się wzmianki o dzieciach, które siedzą w wieku 5 miesięcy, a chodzą gdy mają zaledwie 10. Dzieci znajomych też jakoś tak nienawistnie wszystko robią szybciej niż nasze. I co wtedy?


Nie wiem dlaczego tak się stało, ale ubzdurałam sobie, że moje dziecko w wieku 6 miesięcy będzie już samodzielnie siadać. Bo przecież powinno. Bo to jedyny słuszny wiek na siadanie. Niby wiedziałam, że możemy ten etap rozwoju osiągnąć trochę później, ale byłam niemal pewna, że nas nie będzie to dotyczyć. Pół roku i ani dnia dłużej. Mijały dni i tygodnie. Tygodnie kumulowały się w miesiące, a moje leniwe dziecię nawet nie próbowało siadać. Pociechy innych blogomam, urodzone w tym samym czasie, już pięknie siedziały, a my dalej nic! Szczerze? Zaczęło mnie to niepokoić. Rodzice bywają w tej kwestii niecierpliwi. Rodzice to raz. Dziadkowie to dwa. Mój własny rodzony tata doprowadzał mnie do szału, przekornie gadając do Perełki każdego ranka, że "dziś jest dzień siadania". Oczywiście jedynym efektem takiego gadania mogła być moja wściekłość i narastająca frustracja, bo dziecko miało to głęboko w tyle. Myślałam, że zwariuję. W mojej głowie walczyły dwa duszki. Jeden szeptał, że przecież ma jeszcze czas, w końcu skończyła dopiero 8 (!) miesięcy. Drugi podpowiadał, że może to już jednak za długo? Może warto się temu bliżej przyjrzeć? Lekarz? Rehabilitacja? Bywało naprawdę nerwowo...


Co zatem należy zrobić jeśli nasze dziecko nie siada/raczkuje/chodzi, choć wg tabelek, poradników czy po prostu naszego przekonania już powinno to robić? Zaparzyć sobie melisę i wziąć głęboki oddech. Jeśli nie robi tego teraz, być może potrzebuje więcej czasu. Być może układ kostny jeszcze nie jest gotowy. Być może maluszek jeszcze nie wpadł na to, że potrafi zrobić coś więcej? Zdecydowana większość dzieci osiągnie kolejny etap rozwoju w swoim czasie. Nie wolno dziecka poganiać, pomagać, zmuszać. Żadnego sadzania czy stabilizowania poduszkami. Działając w ten sposób możemy wyrządzić dziecku krzywdę. Jeśli już naprawdę nie możemy wytrzymać i rozwój naszego malucha spędza nam sen z powiek, skonsultujmy się z lekarzem. Zbada, oceni fachowym okiem i, jeśli zajdzie taka potrzeba, wypisze skierowanie na rehabilitację. Samemu na własną rękę nic nie kombinujmy. Nie warto. Moja nieteściowa tylko raz na parę sekund posadziła Perełkę, gdy na chwilę się odwróciłam. Ale gdyby wzrok zabijał... ;)


I co dalej? Moje leniwe dziecko nagle w wieku 8,5 miesiąca stwierdziło, że już czas najwyższy posadzić pupę. Świat wtedy wydaje się ciekawszy, wszystko lepiej widać, a i łapkami wygodniej się manewruje. O dziwo bardzo szybko się tym znudziła, bo na przestrzeni kilku następnych dni zaczęła również raczkować i wstawać, opierając się o przedmioty. W ciągu tych kilku dni nadrobiła wszystkie "zaległości". Teoria skoków rozwojowych nie mogła wymarzyć sobie lepszego przykładu! A ja? Nie ukrywam, że odetchnęłam z ulgą. I tak oto dziecię zafundowało mi lekcję pokory i cierpliwości jednocześnie... Mam tylko nadzieję, że jak przyjdzie co do czego, to maturę już zda w terminie ;)


Jak było u Was? Czy Wasze maluszki testowały Waszą cierpliwość? A może rozwijały się, nazwijmy to, "książkowo"? Potrafiliście wytrwale czekać na kolejne sukcesy w rozwoju?