czwartek, 29 września 2016

Warsztaty "Mamo, to Ja" - czyli szczypta teorii dla laika - część pierwsza

Jak wiadomo, poziom mojej wiedzy o macierzyństwie jest bliski zeru. Po prostu jakoś tak się dziwnie złożyło, że w naszej najbliższej rodzinie od lat nie było małych dzieci, podobnie wśród znajomych. A jeśli już jakieś dzieci były, to ten kontakt nie był na tyle zacieśniony, żebym mogła liznąć trochę wiedzy i przygotować się na własnego malucha. Dlatego też odkąd wiem, że Perełka się do nas wybiera, staram się chłonąć wiedzę z książek i sieci - ale nie tylko. Staram się uczestniczyć w warsztatach dla przyszłych rodziców. I choć można się spodziewać, że mają one też na celu promocję sponsorów, zawsze otrzymamy też dawkę wiedzy. Dziś opowiem Wam parę słów o ciekawych warsztatach, podczas których nie było mowy o nachalnym promowaniu produktów sponsora X czy Y. Te zajęcia to warsztaty "Mamo, to Ja".




Warszawa, hotel niedaleko ścisłego centrum miasta, łatwy dojazd. W rejestracji sympatyczne dziewczyny szybko znajdują kolejne uczestniczki na liście, nie ma żadnych kolejek czy przestojów. Po zameldowaniu się dostajemy butelkę wody i siateczkę z upominkiem na start. Upominkiem tym okazuje się być przytulanka sensoryczna z logo producenta mleka modyfikowanego. Bardzo, bardzo fajna: z jednej strony bawełna, z drugiej moja wielka miłość - minky. Dookoła tasiemki o różnej fakturze, w środku wypełnienie - więc sensorek nie jest płaski i sflaczały, wręcz przeciwnie - aż chce się do niego przytulić ;-) Wyjątkowo miły prezent na dzień dobry.





No ale koniec zachwycania się upominkiem. Pierwszy wykład - o bezpieczeństwie mamy i dziecka w podróży. Przedstawiciel jednego z producentów fotelików i akcesoriów w ciekawy i obrazowy sposób opowiada jak kobieta w ciąży powinna dbać o bezpieczeństwo (swoje i dziecka) w podróży, jak zapinać pasy i dlaczego warto sięgnąć po adapter do pasów. Uczciwie mówi, że można taki adapter też wypożyczyć w sklepach partnerskich, nie trzeba od razu kupować. Plus za to. Następnie dowiadujemy się na co zwrócić uwagę przy wyborze fotelika dla dziecka, jak i na którym miejscu w samochodzie ten fotelik zamocować i wreszcie jak bezpiecznie przewozić w nim malucha. Cenna lekcja. Z tego wykładu wynosimy sporą porcję wiedzy i kilka ulotek, ale nie tylko reklamowych, również pozwalających ocenić stan bezpieczeństwa naszego domu oraz poziom rozwoju dziecka w zależności od wieku.




Następnie mikrofon przejmuje pani doktor z renomowanego warszawskiego szpitala. Opowiada o szczepieniach - czy warto szczepić i dlaczego tak :-) Poznajemy tabelę szczepień refundowanych, a znacznie szerzej omawiany jest temat szczepień dodatkowych, zalecanych, przeciwko pneumokokom i meningokokom. Dowiadujemy się jak poważne konsekwencje grożą dzieciom, które nie otrzymają szczepionki i przyznam szczerze, że sposób prezentacji tematu daje do myślenia. Perełka zaszczepiona zostanie. I koniec kropka.


Przechodzimy do kolejnej sali. Na krzesłach czekają na nas drobne upominki od sponsora następnego wykładu, zatytułowanego "Wielozmysłowa pielęgnacja dziecka". Wykład ten to spotkanie z przesympatyczną położną, która dokładnie opowiada i pokazuje jak poradzić sobie z kąpielą noworodka, a także pielęgnacją po niej. Cierpliwie odpowiada na pytania na temat pępka, wizyt patronażowych itp. Ciekawa lekcja zwłaszcza dla mnie - osoby, która nigdy nie miała do czynienia z pielęgnacją takiego maleństwa. Teraz już wiem trochę więcej... W zestawie prezentowym od sponsora znalazł się poradnik dot. pielęgnacji, próbki wkładek laktacyjnych (2 szt., wyglądają na porządne i dobrze wyprofilowane) oraz miniaturka płynu do kąpieli dziecka.




Przeprowadzka do ostatniej, trzeciej sali. Tam od miłej, młodej położnej, w ramach  wykładu "O bliskości w codzienności" dowiadujemy się jak bardzo istotny jest kontakt z maluszkiem jeszcze na etapie ciąży. Następnie dowiadujemy się wielu ważnych rzeczy o kontakcie "skóra do skóry", czyli "kangurowaniu", zarówno przez mamę, jak i tatę. Nie ulega wątpliwości, że taka forma zachowania bliskości z maleństwem pomoże mu łatwiej dostosować się do nowych warunków, w których przyszło mu funkcjonować. Rozmawiamy też o rytuałach i ich znaczeniu dla prawidłowego rozwoju dziecka.


Następnie szybka zmiana położnej :-) i zmiana tematu na żywienie niemowląt, z naciskiem na karmienie piersią i jego rolę nie do przecenienia. Pokrótce omawiane i pokazane są pozycje, w których można karmić dziecko. Nie ulega wątpliwości, że mleko mamy jest najbardziej wartościowym pokarmem, jaki możemy zaoferować dziecku. Następnie poruszony jest temat stopniowego przechodzenia na mleko następne oraz rozszerzania diety malucha o nowe produkty. Szybko, konkretnie i bez nachalnego reklamowania sponsora. Można? Można.


Czas szybko leci, pora wracać do domu. Na koniec jeszcze rozstrzygnięcie konkursu dla uczestniczek, ale moja szczerość i walory moralizatorskie wypowiedzi nie zostały docenione ;-) Jeśli wybieracie się na te warsztaty i chcecie na koniec coś wygrać, trzeba napisać poemat albo przygotować pracę plastyczną - to jest zawsze w cenie. A już zupełnie na odchodne każda z mam, która wychodząc przekazała organizatorom wypełnioną ankietę oceniającą warsztaty, otrzymywała upominek na do widzenia: dwa czasopisma, próbkę pieluszki i DVD dla dziecka. Miły akcent, ale sensorka na dzień dobry i tak nie przebije :-)




Czy warto? Pewnie, że warto. W ciągu tych paru godzin dowiemy się wielu ciekawych rzeczy. Zwłaszcza jeśli jesteś początkującą mamą, nie ma się co zastanawiać. Ja poszłam, nie żałuję i chętnie poszłabym raz jeszcze, ale już na warsztaty dla rodziców (nie "przyszłych"). A zapisać się na jedne i drugie można tu: KLIK Polecam!


Kochani, przy okazji przypominam o konkursie, w którym przy bardzo niewielkim wysiłku można wzbogacić się o komplet biżuterii – szczegóły na FB: KLIK Zapraszam! Im więcej się nas zbierze, tym szybciej będę w stanie przeprowadzić kolejny konkurs, z ciekawą nagrodą od sponsora!

sobota, 24 września 2016

Wyprawkowo: postępujące uzależnienie od minky – czy to się leczy?

To już przestaje być śmieszne. Mam obsesję na punkcie materiału minky i ciągle korci mnie żeby zamawiać nowe przytulanki. Tylko dzięki resztkom silnej woli i ograniczonemu budżetowi nie zaopatrzyłam się jeszcze w kocyk lub najlepiej od razu cały komplet do wózka, wraz z poduchą. Niedawno pisałam o uroczym króliku La Millou, super fajnym serduszku autorstwa Orchisa Handmade oraz o poduszce motylek marki MimiNu. Dziś pora na kolejne dwie zdobycze, którym nie potrafiłam się oprzeć. Oto one!




Na gryzaki jest jeszcze o wiele za wcześnie. Kto normalny kupuje gryzaczek dziecku, które jeszcze przynajmniej miesiąc powinno grzecznie czekać w brzuchu? No ale fajny był, więc na co miałam czekać… Zaopatrzyłam się w gryzak na bazie niemalowanego kółeczka z drewna klonowego. Do tegoż kółeczka przytwierdzone są królicze uszy – z jednej strony minky, z drugiej bawełna. Między nimi – szeleszczący materiał. Całość estetycznie wykonana i na tyle zgrabna, że powinna się stabilnie trzymać w perełkowej łapce. Na metce marka aaKUKU, na FB polecam szukać pod hasłem Eudemon. Tym razem spośród kilku dostępnych wzorów wybrałam kolorystykę typowo dziewczęcą, tzn. malinowy róż i kwiatuszki, przesłodko. Uznałam, że moja Perełka nie może mieć samej mięty czy zieleni, w końcu coś różowego być musi, chociażby po to, żeby babcie się nie czepiały, że wychowuję „chłopczycę”…




Było mi mało, w końcu jestem pazerna. Szukałam dalej, tym razem czegoś kompaktowego, do zabawy, ale i do wtulenia się. Jest! Niedużych rozmiarów przytulanka w kształcie kurki, producent – Makaszka. Kurka również jest wykonana w już znany sposób, tj. z jednej strony minky, z drugiej bawełna. Czubek i ogonek zostały zrobione z kolorowych tasiemek, które będą pobudzały zmysły malucha. Dodatkowo, kurka została wyposażona w plastikowy gryzak, który również może posłużyć jako zawieszka do wózka czy łóżeczka. Tym razem wybrałam sobie wzór „Zielony Las”, nie mogłam się oprzeć temu zestawieniu. Jak już dobrze wiecie, jestem za tym, żeby wspierać polskich producentów, więc gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą Makaszki – a jest w czym wybierać. Poduchy, kocyki, wkładki do wózka, mufki… Moją absolutną faworytką jest poduszka Świnka Chudzinka – zresztą zobaczcie sami… Niewątpliwą zaletą jest to, że można wszystkie wybrane artykuły zamówić w tym samym wzorze, jednocześnie tworząc niepowtarzalny komplet akcesoriów dla maleństwa. I w tym momencie człowiek żałuje, że domowy budżet nie jest z gumy, bo chciałoby się zamówić i to, i to, i tamto…





Jak myślicie? Czy uzależnienie od minkygadżetów jest uleczalne? Czy w ogóle powinno się je leczyć? Jestem przekonana, że moja (tzn. mojej Perełki!) kolekcja będzie się powiększać, zwłaszcza że z każdym dniem coraz bardziej doskwiera mi brak w tej kolekcji jakiegoś przytulnego kocyka. Najlepiej na tyle dużego, żebyśmy mogły się pod nim schować obie, jak już będziemy razem, w długie, jesienne wieczory. Nie mogę się doczekać…





Kochani, przy okazji przypominam o konkursie, w którym przy bardzo niewielkim wysiłku można wzbogacić się o komplet biżuterii – szczegóły na FB: KLIK Zapraszam! Im więcej się nas zbierze, tym szybciej będę w stanie przeprowadzić kolejny konkurs, z ciekawą nagrodą od sponsora!

środa, 21 września 2016

KONKURS – ROZDAWAJKA na rozgrzewkę! Komplet biżuterii do wygrania!

Kochani, z racji tego, że profil M>30 na FB lubi już ponad 100 osób (za co bardzo serdecznie Wam dziękuję), postanowiłam zorganizować małą zabawę na rozgrzewkę. 


Do przekazania w dobre ręce :-) mam komplet biżuterii widoczny na zdjęciu – naszyjnik i kolczyki. 




Co należy zrobić, żeby wziąć udział w konkursie? Po szczegóły zapraszam na swój profil na Facebooku [KLIK].


Zachęcam do brania udziału w zabawie i trzymam kciuki!


Aktualizacja 13/10/2016:

Bardzo Wam wszystkim dziękuję za udział w konkursie. Pierwsze koty za płoty :-) Poniżej znajduje się wynik losowania. Serdecznie gratuluję pani Małgorzacie i proszę o przekazanie danych do wysyłki nagrody w wiadomości prywatnej na FB. Pozostałe osoby zachęcam do pozostania ze mną - szykuje się kolejna zabawa. Tam już jednak będę liczyć na większą frekwencję ;-) Dziękuję! :-)



poniedziałek, 19 września 2016

Wyprawkowo: poduszka motylek minky + bawełna od MimiNu

Na fali szaleńczych zakupów gadżetów pod jednym wspólnym hasłem ”minky”, o której już wspominałam, przewertowałam też ofertę sklepu, w którym w akcesoria dziecięce zaopatrywali się moi Rodzice, gdy przychodziłam na świat, czyli Smyka. Oczywiście nie jest to już ten sam Smyk, który mieścił się w Al. Jerozolimskich w latach 80-tych, ale nazwa i sentyment pozostały.


Tym razem na warsztat wzięłam poduszkę typu „motylek”, która też oczywiście nie będzie naszej Perełce potrzebna na samym starcie. Niemniej jednak mam taki wstrętny charakter, że jak już się na coś nakręcę, to muszę to mieć – bez względu na to, czy jest mi aktualnie potrzebne, czy też nie… Smykowska wyszukiwarka podpowiedziała mi poduszkę motylek w promocyjnej cenie, odpowiadającą mi kolorystycznie. Firmy nie znałam, ale przecież sama głośno krzyczę o wspieraniu mało i średnio znanych marek. Poza tym w dalszym ciągu jestem laikiem, jeśli chodzi o rynek akcesoriów dla dzieci – więc to, że ja nie kojarzę jakiejś marki, jeszcze absolutnie o niczym nie świadczy. Przecież dopiero się wyrabiam :-)




Poduszka, którą zamówiłam, nosi logo MimiNu by Kieczmerski. Śledztwo wykazało, że jest to marka polskiej, rodzinnej firmy z tradycją – firmy starszej ode mnie od całe dwa lata, więc już naprawdę doświadczonej. Kieczmerski , wg opisu, produkuje głównie pościel dla dzieci i niemowląt, ale po wejściu na stronę www [KLIK] szybko okazuje się, że to tylko część asortymentu. Poduszki, komplety do wózka, rożki, ochraniacze do łóżeczka, przytulanki, śpiworki. Wybór ogromny, aż nie wiadomo na co się skusić. Ale do rzeczy… Moja poduszka motylek. Z jednej strony uszyta z szarej, bawełnianej tkaniny z ponadczasowym wzorem w białe chmurki, a z drugiej – delikatny, miętowy materiał minky. Poduszka bardzo porządnie wykonana, wypełnienie zapowiada się na trwałe, nie powinno się szybko wygnieść. Kształt motylka w połączeniu z antyalergicznym wypełnieniem będą doskonale pełniły funkcję stabilizującą główkę maleństwa w czasie podróży i będą też chroniły przed wstrząsami. Pozwoliłam sobie ją przetestować na sobie, jest super wygodna, aż ciężko oderwać głowę... No ale cóż, kupiłam ją Perełce, więc będę musiała jej to cudeńko oddać.





Gdybyście kiedyś, kochane Mamy, miały dylemat które produkty wybrać, po markę MimiNu by Kieczmerski można sięgać bez obaw. Otrzymamy wysokiej jakości produkty, które zachwycą nas i nasze maleństwa. Pełen katalog cudowności znajdziecie tutaj: KLIK. Sama zaczynam się zastanawiać co by tu jeszcze dorzucić do perełkowej wyprawki…

wtorek, 13 września 2016

Kojec Motherhood – must have czy zbędny gadżet?

Zupełnie niespodziewanie w pierwszym trymestrze mojej upragnionej ciąży pojawiły się niepokojące plamienia. Z dnia na dzień wylądowałam na zwolnieniu lekarskim, z receptą na leki przeciwporonne i przede wszystkim z zaleceniem ograniczenia ruchu do niezbędnego minimum. Dla mnie, osoby aktywnej fizycznie, było to niebywale trudne – ale w końcu chodziło o naszą Perełkę… Zdychając z nudów w zaciszu domowym wertowałam Internet, m.in. w poszukiwaniu gadżetów przydatnych przyszłym mamom. Wtedy to po raz pierwszy spotkałam się z poduszką do spania typu „kojec”.


Jest to duża poduszka, najczęściej w kształcie litery C. Jej zadaniem jest otulać nasze ciało podczas snu lub po prostu odpoczynku, zapewniając wsparcie dla najbardziej obciążonych części ciała – brzucha i pleców. Dodatkowo, po porodzie może być pomocna przy karmieniu maluszka w pozycji siedzącej albo leżącej. Oczywiście na tak wczesnym etapie ciąży jeszcze jej nie potrzebowałam. O powiększaniu się brzucha nie było wtedy mowy, nie wspominając o tym, żeby miał mi on w czymkolwiek przeszkadzać. Niemniej jednak postanowiłam zrobić sobie frajdę i kupić taką poduchę. Wiadomo – nic tak nie poprawia kobiecie humoru jak zakupy…




Po krótkim „wywiadzie środowiskowym” mój wybór padł na poduszkę kojec firmy Motherhood (KLIK). Jest to polska marka (super! koniecznie trzeba wspierać to, co nasze!), specjalizująca się w produkcji akcesoriów dla mam i ich pociech. Kupujemy! Poduszka ma poliestrowe wypełnienie, spełniające normy Oeko-Tex Standard, które pozwala jej ładnie dopasować się do ciała i zdejmowaną, bawełnianą poszewkę, zapinaną na zamek błyskawiczny. Jest to o tyle ważne, że poszewkę można bez większego problemu wyprać lub wymienić na nową. Producent przewidująco ma w swojej ofercie też same poszewki, więc można na wszelki wypadek od razu zamówić drugą na zmianę. Sama pluję sobie w brodę, że tego nie zrobiłam! Dodatkowo z jednej ze stron poduszka ma charakterystyczne wgniecenie (producent fachowo nazywa to „dwukomorową konstrukcją”), które pomaga ułożyć poduszkę w pożądanej pozycji lub np. wsunąć pod nią ramię, żeby można było wygodniej oprzeć głowę. Do poduszki dołączony jest pokrowiec z przezroczystego tworzywa sztucznego, który pozwala na wygodny transport i przechowywanie. Ale… czy warto?


Na początku podeszłam do mojego kojca z rezerwą. Duża poducha, z jednej strony mam ją wsunąć między uda, a z drugiej pod głowę. Z punktu widzenia laika było to dość eksperymentalne podejście do snu. Spróbowałam. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że poduszka jest bardzo wygodna, nic mnie nie gniecie, nic nie boli. W miarę jak rósł mój ciążowy brzuszek, postępowało też uzależnienie od kojca. Teraz nie wyobrażam sobie wygodnego snu bez tego gadżetu. Gdy wraz z Ukochanym postanowiliśmy spędzić kilka dni nad morzem, kojec został w domu, bo przecież nie będę podróżować z takim tobołkiem. W zamian wzięłam sobie niedużą poduszkę z pianki dopasowującej się kształtem do ciała. Błąd! W ciągu nocy „zastępcza” poduszka wypadała mi spomiędzy ud, brakowało mi podpory dla brzucha, w efekcie budziłam się niewyspana i już na starcie zmęczona, wręcz niezadowolona. Trzeba było skorzystać z pokrowca, który daje producent i zabrać ze sobą poduchę, ale niestety… Mądry Polak po szkodzie.




Wygodny sen to jedno, ale osobiście zauważam jeszcze jedną zaletę poduszki Motherhood typu kojec. Wiele mówi się o tym, że kobiety w ciąży powinny spać i odpoczywać przede wszystkim na lewym boku. Problem polega na tym, że w czasie snu wiercimy się, zmieniamy pozycję i w efekcie często nie udaje nam się utrzymać tej jedynej, zalecanej. Ale zapewniam Was, że mocno wtulona w kojec budzę się dokładnie w tej samej, lewobocznej pozycji, w której się położyłam – chyba że świadomie w ciągu nocy rozstanę się z poduszką. W czasie wspomnianego pobytu nad morzem wyszło szydło z worka i w konsekwencji zawsze budziłam się na prawym boku albo na plecach. Tak więc, podsumowując, kojec Motherhood nie tylko zapewnia nam wygodny, mocny sen, ale i bardzo pomaga w utrzymaniu pożądanej pozycji w czasie snu.


Ile to kosztuje? Bezpośrednio w sklepie producenta za podstawową wersję kojca zapłacimy 159 zł, a za wersję Premium, z której niestety nie miałam przyjemności korzystać, 219 zł. Na pierwszy rzut oka może nam się wydawać, że to dużo. Niemniej jednak osobiście uważam, że poduszka jest warta swojej ceny, zwłaszcza że będzie nam służyła przez dłuższy czas, jeśli po porodzie będziemy jej używały np. do karmienia maluszka. Wierzcie mi, że w pewnym momencie ciąży sen naprawdę staje się trudniejszy i wtedy taka poducha jest na wagę złota. Potraktujmy to jak inwestycję. Ja już nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez niej!


Czy kojec Motherhood ma jakieś wady? Może jedną, malutką, specyficzną dla mojego najbliższego otoczenia. Otóż nie tylko ja upodobałam sobie moją dużą poduchę. Co wieczór toczę wojnę podjazdową z jednym z moich psów – która z nas tym razem będzie pierwsza na poduszce. Nie jest to łatwa walka i wygrywam tylko dlatego, że jeszcze mam jakiś autorytet w tym domu. Jedno jest pewne – gdy kojec nie będzie mi już potrzebny, na pewno nie będzie leżał bezczynnie, bo ktoś już jest na niego chętny :-)


sobota, 10 września 2016

Wyprawkowo: serduszko minky od Orchisa Handmade

Pamiętam jak pewnego dnia pod koniec drugiego trymestru miałam wyjątkowo podły humor. Nic mnie nie cieszyło, nic mi się nie chciało, irytowały mnie nawet własne psy (podczas gdy normalnie mam do nich anielską cierpliwość). Z całą pewnością doskonałym remedium byłoby przynajmniej z pół tabliczki nadziewanej kokosowej czekolady, ale obiecałam sobie, że nie będę jej jadła w ciąży, choć łatwo nie jest. Postanowiłam poprawić sobie humor w drugi niezawodny sposób: małe zakupy.

Nie zwlekając zbytnio weszłam na popularną platformę zakupową (kiedyś nazywaną raczej serwisem aukcyjnym) i w wyszukiwarce wpisałam magiczne słowo „minky”. Mam słabość do tego materiału, zresztą nie ja jedna - chyba wszystkie mamy za tym szaleją... Później już tylko złapałam się za głowę, bo wyszukiwanie wyrzuciło tyle wyników, że nie było wiadomo od czego zacząć. Narzuciłam sobie pewne kryterium cenowe (w końcu to miały być małe zakupy) i zabrałam się za oglądanie. Kostki, szmatki sensoryczne, maskotki – do wyboru, do koloru. I nagle jest: serduszko w kolorowe łapki. Kocie, psie, nie ma znaczenia. Na własne potrzeby uznałam, że psie, bo mam na tym punkcie fioła. Psy zawsze będą odgrywały w moim życiu ogromną rolę, nawet pojawienie się w domu upragnionego dziecka tego nie zmieni.




Ale do rzeczy. Serduszko autorstwa Orchisa Handmade jest niedużą przytulanką, z jednej strony uszytą z bawełny, a z drugiej ze słynnego polaru minky. W tym przypadku minky jest w delikatnym, miętowym kolorze, co tworzy bardzo eleganckie połączenie kolorystyczne. Połączenie wielobarwnych łapek na białym tle i miętowego minky jest na tyle subtelne i urocze, że chętnie bym zobaczyła naszą Perełkę pod kocykiem uszytym z tych materiałów. Serducho jest uzbrojone w tasiemki sensoryczne oraz plastikowy, lekko elastyczny gryzaczek, który jednocześnie może posłużyć jako zawieszka do wózka czy łóżeczka. Całość jest wykonana bardzo starannie i prezentuje się elegancko, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto ufać niedużym manufakturom, nie trzeba bazować jedynie na ofercie znanych marek. Orchisa ma w swojej ofercie też ciekawe kostki sensoryczne. Nie ukrywam, że korci mnie żeby taką kostkę również dopaść w swoje szpony i Wam ją zrecenzować, może jeszcze będzie okazja. A tymczasem serdecznie zapraszam Was do odwiedzenia fanpage Orchisa [KLIK] – podziwiajcie, zamawiajcie, cieszcie się zakupami. Warto wspierać niedużych producentów, bo każdy z nich kiedyś zaczynał i każdy zasługuje na szansę. Poza tym gołym okiem widać, że autorka włożyła w tę przytulankę nie tylko wysiłek, ale i (nomen omen) własne serce.



środa, 7 września 2016

Wyprawkowo: królik La Millou

Jakimś dziwnym trafem ten temat jeszcze nie zagościł na moim blogu. Nie zmienia to jednak faktu, że dość wcześnie, bo jeszcze pod koniec pierwszego trymestru ciąży, zaczęłam się zbroić w różnego rodzaju ubranka, zabawki, gadżety i akcesoria dla Perełki. Nie ukrywam, że trochę oszalałam na tym punkcie, ku przerażeniu mojego Ukochanego, który chyba liczył na to, że przy dziecku wystarczy wózek, śpioszki i paczka pieluch. Ja sama byłam trochę zaskoczona ilością rzeczy, w które przyszli rodzice powinni się uzbroić, ale to tylko i wyłącznie kwestia tego, że nigdy specjalnie nie zagłębiałam się w temat kompletowania wyprawki dla noworodka.


Długouchy jegomość, o którym chciałabym dziś wspomnieć, może i nie jest pierwszoplanowym, podstawowym elementem wyprawki, ale na pewno ucieszy oko każdej przyszłej mamy, a później też jej maleństwa. To królik La Millou, przytulanka konstrukcyjnie bardzo prosta, ale i genialna w swojej prostocie. Otóż mamy bezrękiego króliczka, wykonanego z polaru minky (wyraźne „wypustki”, świetny sensorek) i bawełny (jedna strona uszu). Buzia królika jest wyszywana, więc i bezpieczna dla maluszka. Całość sprawia bardzo miłe wrażenie, zarówno dotykowo, jak i wizualnie. Wybór kolorów i wzorów jest bardzo bogaty, więc każdy, nawet najbardziej wybredny rodzic, dopasuje coś do upodobań swoich i dziecka (KLIK). Ale to nie wszystko. Królik La Millou odwiedza nas ubrany w ekologiczny woreczek, ozdobiony serduszkiem wykonanym z tego samego bawełnianego materiału co uszy zabawki. Maluszkowi pewnie będzie wszystko jedno, ale na mamie taka forma prezentacji na pewno zrobi wrażenie. Sama już zastanawiam się gdzie przyczepić serduszkowy bonus ;-)


Jeśli idziesz w odwiedziny do znajomego maluszka i masz dylemat co kupić w prezencie, oto gotowe rozwiązanie. Eleganckie i zarazem praktyczne, zrobi wrażenie zarówno na dziecku, jak i na jego rodzicach. Masz stuprocentową gwarancję, że nie wyląduje w kącie tuż po twojej wizycie! Nie owijając w bawełnę, królik jest uroczy. Po prostu uroczy, do schrupania. Aż człowiek sam zaczyna żałować, że jest już stary, tzn. dorosły… I szczerze mówiąc nie mogę się doczekać aż zobaczę naszą Perełkę otoczoną właśnie takimi pomysłowymi i przesłodkimi zabawkami. Jestem pewna, że już niedługo królik La Millou stanie się jej przyjacielem. A do tego czasu nie pozostaje mi nic innego jak ukrywać go przed moimi psami, które też mają na niego ochotę…

piątek, 2 września 2016

Nie samą wodą ciężarna żyje… Jest Inka!

W okolicach przełomu lutego i marca mój organizm dosłownie z dnia na dzień stwierdził, że nie będzie przyjmował kawy. Kawy, która przez ostatnie lata stanowiła nieodzowny element każdego dnia. To było jak rytuał: kawa z mlekiem, najlepiej zaparzona w moim ukochanym ekspresie lub w kawiarce. Bez tego nie dawało się funkcjonować. Nagle jakby ktoś to przeciął. Okazało się, że to ta milimetrowa kruszynka, która już wtedy rozwijała się w moim brzuchu, powiedziała „stop”.

Odkąd wiem, że spodziewamy się dziecka, piję głównie niegazowaną wodę mineralną. Nie stanowi to dla mnie problemu, bo po prostu ją lubię i zawsze piłam spore jej ilości. Teraz tylko trochę bardziej pilnuję, żeby pić jej dużo, bo zalecenia mówią o przyjmowaniu nie mniej niż 1,5 do 2 litrów płynów dziennie. Zaleca się też ograniczyć spożycie kawy i herbaty do 2 słabych filiżanek dziennie. Kawa, jak już wspomniałam, wyeliminowała się sama, a herbatę staram się pić sporadycznie. Właściwie trudno to nazwać herbatą, bo ja, zwolenniczka mocnej, długo parzonej „siekiery” teraz moczę wrzutkę tylko przez chwilę – taka to herbata… No ale to dla dobra Perełki. Myślałam, że będę pić zioła, ale z nimi też trzeba uważać, więc na wszelki wypadek tylko od czasu do czasu sięgam po melisę czy rumianek. Czyli zostaje mi sama woda, ewentualnie dla niepoznaki zabarwiona na lekko herbaciany kolor. Nie, tak to nie będzie.




W okolicach EURO 2016 natknęłam się w sklepie na produkt o nazwie Inka Małego Kibica. To nic innego jak dobrze znana od wielu lat kawa zbożowa, ale tym razem z dodatkiem niskotłuszczowego kakao. Uznałam, że taki wariant będzie w stanie walczyć z moim ciążowym kawowstrętem i kupiłam jedno opakowanie na próbę. Trzy łyżeczki zalane ciepłym mlekiem okazały się strzałem w dziesiątkę. W jednym kubku mamy wapń z mleka i magnez z kakao (przynajmniej tak sobie tłumaczę), a smak jest nieziemski. Tak, wiem, to z założenia był produkt dla dzieci, nawiasem mówiąc genialna alternatywa dla świństw typu kakao instant (czy ktoś kiedyś czytał co one mają w składzie i dlaczego głównie cukier?!). Ale trzymajmy się wersji, że piję ją dla „małego kibica”, który właśnie w najlepsze rozwija się w moim brzuchu. Codziennie rano cieplutki kubek przed śniadaniem, to już chyba uzależnienie. Uważam tę kakaową Inkę za absolutny hit. Czym prędzej kupiłam jeszcze dwa opakowania, a ostatnio kolejnych pięć. Wiecie, edycja limitowana, trzeba kuć żelazo póki gorące…




Zbożowo-kakaowe odkrycie znacznie osłabiło mój kawowstręt. Do tego stopnia, że nawet zdarzyło mi się niedawno wypić bezkofeinową latte. A to z kolei rozbudziło apetyt na jakiś zamiennik kawy, który mogłabym bez skrupułów pić w domu. Wybór padł na klasykę – Inka, po prostu Inka, tym razem bez żadnych „udziwnień”. Do tematu podchodzę klasycznie – zalewam wrzątkiem i dodaję mleko. Idealny zamiennik zwykłej kawy, w sam raz na popołudniowe lenistwo. Tu niestety zdarza mi się zgrzeszyć i razem z kawą pochłonąć coś słodkiego. Najczęściej jest to kostka gorzkiej czekolady 70%, która podobno ma znośny indeks glikemiczny, na który staram się uważać. Ostatnio kupiłam też na próbę Rossmannowskie orkiszowe ciasteczka dla dzieci, o super prostym składzie (mąka orkiszowa, syrop ryżowy, masło, proszek bananowy, wit. B1). Bez dodanego cukru, konserwantów, tłuszczu palmowego czy substancji spulchniających. Mało słodkie, kruche, fajny dodatek do popołudniowej Inki.





Wychodzi na to, że nie trzeba się ograniczać do samej wody i herbacianych popłuczyn. Jestem bardzo zadowolona z tych dwóch zamienników kawy, które włączyłam do swojej diety, a także z towarzyszących im słodyczy. Dzięki temu nawet taki łakomczuch jak ja jest w stanie jakoś zapanować nad ciążowymi zachciankami. A teraz… Czas na wieczorną kawuchę!

czwartek, 1 września 2016

Sezon na grzyby w pełni - tylko co z tego?

Przełom sierpnia i września. Piękna, ciepła pogoda. Mazurskie lasy pełne są grzybów. Uwielbiam je zbierać, mogłabym godzinami włóczyć się po lesie w poszukiwaniu prawdziwków, kozaków, podgrzybków. Tylko co z tego, skoro ciągle rosnący brzuch skutecznie utrudnia schylanie się po zdobycz?

Spaceruję codziennie i zawsze na wszelki wypadek zabieram też ze sobą jakąś siatę na grzyby. Tak się dziwnie zdarza, że całkiem spore ich ilości można znaleźć przy samej drodze, albo wręcz na środku ścieżki. Jakim prawem? Otóż prawie nikt normalny nie zbiera grzybów z drogi, wszyscy zapuszczają się głębiej w las. Ostatnio przynieśliśmy z moim Tatą całą siatkę grzybów, nawet na chwilę nie zbaczając z leśnych duktów. Wprawdzie każdy ukłon po podgrzybka przypłacam krótkim atakiem zgagi, ale pazerność na grzyby zawsze zwycięża, po prostu nie umiem przejść obok nich obojętnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w ciąży ten element diety jest niewskazany ze względu na ciężkostrawność i możliwość zatrucia (aczkolwiek odnoszę wrażenie, że moje wieloletnie doświadczenie pozwala mi zbierać tylko te gatunki, które są jadalne więcej niż jeden raz). W zasadzie nie mam z tym problemu, bo jestem takim dziwnym człowieczkiem, który grzyby musi zbierać, ale wcale nie musi ich jeść, niezależnie od postaci. Jest tylko jeden wyjątek. Pewien żółty gatunek, któremu kompletnie nie potrafię się oprzeć.


Kurki... Zniewalający, słodki zapach. Względna łatwość czyszczenia i przyrządzenia. Te na zdjęciu to już tylko nędzne resztki zebrane ostatniego dnia sierpnia. Aż żałuję, że nie uwieczniłam naszych wcześniejszych zbiorów, bo teraz to już trochę nie to samo - choć narzekać nie będę, biorę wszystkie w ciemno. To są jedyne grzyby (nie licząc pieczarek), których nie "odstrzeliłam" z diety w czasie ciąży, po prostu nie umiem. Nawet przyłapałam się na tym, że przegrzebuję Internet desperacko poszukując informacji o ich cudownych wartościach odżywczych, żeby tylko jakoś usprawiedliwić swoją decyzję. Bo przecież nie powiem, że to czyste łakomstwo... Niestety sieć nie pomaga, jedynie wspomina o niezbyt dużych ilościach witamin z grupy B i witaminy D, a także żelaza, potasu, cynku, miedzi i manganu. To już coś. Ale zaraz zaraz... Jest! Mają też błonnik. No, to już prawdziwy argument, w końcu o błonniku każda przyszła mama słyszała tysiące razy od wszystkich okolicznych doradców. A tak na poważnie, to wiem, że grzeszę. Wiem, że to niesamowicie ciężkostrawne, zwłaszcza jeśli nieszczęsne kurki uduszę na oliwce. Ale czasem zgrzeszyć można, koniec kropka.

Żółciutka zawartość durszlaka trafiła na patelnię, a następnie została załatwiona w sposób najbardziej klasyczny z możliwych. Mój nieoceniony Tata zrobił jajecznicę, choć bardziej adekwatne określenie tego dania, ze względu na zachwianie proporcji, to "kurki z dodatkiem jajek". Pochłonęłam niemałą porcję, zagryzając pomidorem i żytnim pieczywem, żeby choć trochę zagłuszyć wyrzuty sumienia. Czy robię tym krzywdę mojej małej Perełce? Mam nadzieję, że mały skok w bok nie wyrządzi żadnej krzywdy, zresztą Perełka zdawała się być zadowolona. Świadczyła o tym solidna porcja kopniaków, jaką otrzymałam. Ale teraz już będę grzeczna. Zamykam sezon. Konsumpcyjny, bo kolekcjonerski trwa w najlepsze.