czwartek, 1 września 2016

Sezon na grzyby w pełni - tylko co z tego?

Przełom sierpnia i września. Piękna, ciepła pogoda. Mazurskie lasy pełne są grzybów. Uwielbiam je zbierać, mogłabym godzinami włóczyć się po lesie w poszukiwaniu prawdziwków, kozaków, podgrzybków. Tylko co z tego, skoro ciągle rosnący brzuch skutecznie utrudnia schylanie się po zdobycz?

Spaceruję codziennie i zawsze na wszelki wypadek zabieram też ze sobą jakąś siatę na grzyby. Tak się dziwnie zdarza, że całkiem spore ich ilości można znaleźć przy samej drodze, albo wręcz na środku ścieżki. Jakim prawem? Otóż prawie nikt normalny nie zbiera grzybów z drogi, wszyscy zapuszczają się głębiej w las. Ostatnio przynieśliśmy z moim Tatą całą siatkę grzybów, nawet na chwilę nie zbaczając z leśnych duktów. Wprawdzie każdy ukłon po podgrzybka przypłacam krótkim atakiem zgagi, ale pazerność na grzyby zawsze zwycięża, po prostu nie umiem przejść obok nich obojętnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w ciąży ten element diety jest niewskazany ze względu na ciężkostrawność i możliwość zatrucia (aczkolwiek odnoszę wrażenie, że moje wieloletnie doświadczenie pozwala mi zbierać tylko te gatunki, które są jadalne więcej niż jeden raz). W zasadzie nie mam z tym problemu, bo jestem takim dziwnym człowieczkiem, który grzyby musi zbierać, ale wcale nie musi ich jeść, niezależnie od postaci. Jest tylko jeden wyjątek. Pewien żółty gatunek, któremu kompletnie nie potrafię się oprzeć.


Kurki... Zniewalający, słodki zapach. Względna łatwość czyszczenia i przyrządzenia. Te na zdjęciu to już tylko nędzne resztki zebrane ostatniego dnia sierpnia. Aż żałuję, że nie uwieczniłam naszych wcześniejszych zbiorów, bo teraz to już trochę nie to samo - choć narzekać nie będę, biorę wszystkie w ciemno. To są jedyne grzyby (nie licząc pieczarek), których nie "odstrzeliłam" z diety w czasie ciąży, po prostu nie umiem. Nawet przyłapałam się na tym, że przegrzebuję Internet desperacko poszukując informacji o ich cudownych wartościach odżywczych, żeby tylko jakoś usprawiedliwić swoją decyzję. Bo przecież nie powiem, że to czyste łakomstwo... Niestety sieć nie pomaga, jedynie wspomina o niezbyt dużych ilościach witamin z grupy B i witaminy D, a także żelaza, potasu, cynku, miedzi i manganu. To już coś. Ale zaraz zaraz... Jest! Mają też błonnik. No, to już prawdziwy argument, w końcu o błonniku każda przyszła mama słyszała tysiące razy od wszystkich okolicznych doradców. A tak na poważnie, to wiem, że grzeszę. Wiem, że to niesamowicie ciężkostrawne, zwłaszcza jeśli nieszczęsne kurki uduszę na oliwce. Ale czasem zgrzeszyć można, koniec kropka.

Żółciutka zawartość durszlaka trafiła na patelnię, a następnie została załatwiona w sposób najbardziej klasyczny z możliwych. Mój nieoceniony Tata zrobił jajecznicę, choć bardziej adekwatne określenie tego dania, ze względu na zachwianie proporcji, to "kurki z dodatkiem jajek". Pochłonęłam niemałą porcję, zagryzając pomidorem i żytnim pieczywem, żeby choć trochę zagłuszyć wyrzuty sumienia. Czy robię tym krzywdę mojej małej Perełce? Mam nadzieję, że mały skok w bok nie wyrządzi żadnej krzywdy, zresztą Perełka zdawała się być zadowolona. Świadczyła o tym solidna porcja kopniaków, jaką otrzymałam. Ale teraz już będę grzeczna. Zamykam sezon. Konsumpcyjny, bo kolekcjonerski trwa w najlepsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz