sobota, 26 listopada 2016

Porządek przede wszystkim - All In Packaging pomoże!

No dobrze, przyznam się. Jestem bałaganiarą. Straszliwą. A do tego mam tak na oko z 4 razy za dużo rzeczy w stosunku do powierzchni naszego mieszkania. Ciuchy, bibeloty, tona butów i torebek. Typowa baba. Ukochany, gdyby tylko mógł, chyba by mnie za to udusił - na szczęście jako matka jego dziecka czuję się w miarę bezpieczna ;-) Ale o ile w swoich rzeczach mam bałagan (inna sprawa, że zawsze wszystko w nim znajdę), to w rzeczach Perełki musi panować porządek...




Pewnego dnia podczas buszowania w sieci wpadł mi w oko niepozorny niebiesko-beżowy woreczek. Właściwie woreczek, saszetka, kosmetyczka... Na zdjęciach wyglądał na spory i całkiem praktyczny. Dalsze śledztwo wykazało, że takie cudo można bez problemu zamówić przez Internet na stronie All In Packaging, a dodatkowo występuje też wersja z kolorem różowym. Obie ładne i ciekawie się zapowiadające. Postanowiłam je przetestować.






Gdy otworzyłam przesyłkę, ucieszyłam się jak małe dziecko - woreczki od All In Packaging okazały się jeszcze ładniejsze niż na zdjęciach i naprawdę spore. Od razu w mojej głowie powstał plan, że wersję niebieską przeznaczę do przechowywania podstawowych kosmetyków w kąciku Perełki, a różowa będzie do dyspozycji, w miarę potrzeb. A teraz słów kilka o konstrukcji woreczka. Jest on wykonany z tworzywa sztucznego i w otwartej postaci ma kształt walca. Można go zamknąć za pomocą sznureczka umieszczonego w tunelu, w górnej części woreczka. Wewnątrz na ściankach znajdują się zarówno siateczkowe kieszonki (doskonałe na drobiazgi), jak i gumki, dzięki którym można stabilnie zamocować np. tubkę z kremem. Wnętrze woreczka możecie dokładnie zobaczyć na zdjęciach, na których wywinęłam go na lewą stronę - właśnie po to, żeby szczegółowo pokazać co się kryje w środku. Dodatkowo na wyposażeniu woreczka jest nieduża, dwukomorowa saszetka wykonana z tego samego materiału. Można ją przymocować wewnątrz woreczka, ale też można jej używać osobno. Doskonale sprawdzi się do przechowywania najdrobniejszych skarbów. W komplecie otrzymujemy też małe etui z przezroczystego tworzywa, w którym z powodzeniem możemy przechowywać np. pędzelki lub patyczki higieniczne. U mnie akurat posłużyło ono do przechowywania ulotek kosmetyków i leków - te najpotrzebniejsze mam w jednym miejscu i nie muszę trzymać całych kartoników.







Jak już wspomniałam, niebieski woreczek wyruszył do kącika naszej Perełki. Z powodzeniem pomieścił najpotrzebniejsze kosmetyki - płyn do kąpieli, kremy, wodę morską. W wewnętrznych, siateczkowych kieszonkach umieściłam ampułki z solą fizjologiczną. Dzięki temu wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy mam pod ręką, a jednocześnie nic mi się nie przewróci, nie wyleje, nie ubrudzi. Pełen ład i porządek, zupełnie jak nie u mnie ;-) Z kolei różowy woreczek pojechał z nami do szpitala (tak tak, na porodówkę :-)) i tam przez cztery dni pobytu funkcjonował jako podręczna kosmetyczka z dziecięcymi rzeczami do przewijania (pieluchy, nawilżane chusteczki, podkład do przewijania, gaziki). Idealnie mieścił się w tym przezroczystym, szpitalnym korytku na kółkach, w którym przez pierwsze dni po narodzinach urzęduje nasze maleństwo. Dzięki niemu wszystko miałam pod ręką, nie musiałam w środku nocy po omacku przegrzebywać torby w poszukiwaniu pieluch. To było ogromne ułatwienie dla początkującej mamy i muszę przyznać, że moja współtowarzyszka z pokoju zerkała na owo różowe cudo z zazdrością. Po powrocie do domu różowa kosmetyczka została zdezynfekowana (w końcu po szpitalu!) i aktualnie służy nam jako etui na podręczne butelki i pojemniki do odciągania pokarmu. Natomiast dziś wybieramy się na pierwszy spacer. I ona też tam będzie - znów jako "zestaw małego przewijacza" :-)





Nie ma co, bardzo fajne i funkcjonalne okazały się być wspomniane woreczki. Na dobra sprawę przydałyby mi się dwa kolejne, ale to może przy następnym zamówieniu. Woreczki zamawiamy kilkoma kliknięciami: niebieski znajdziemy tutaj, a różowy tutaj. Koszty wysyłki dla klientów indywidualnych wynoszą 12 euro, a jest to spowodowane faktem, że centrum logistyczne firmy jest zlokalizowane w Budapeszcie. Ale nie ma się co zrażać, warto np. umówić się z koleżankami, złożyć wspólne zamówienie i wtedy ten koszt ładnie się rozłoży. Naprawdę warto!

wtorek, 22 listopada 2016

Szkoła rodzenia – czego nas nauczy? (...) Witaj Perełko!

Pytania o szkołę rodzenia padają bardzo często. Zazwyczaj w kontekście czy warto, czy też raczej jest to strata czasu. Wśród znajomych spotkałam się z opiniami, że „rodzenie to naturalna sprawa i nikt nie musi kobiety uczyć jak to robić”. To oczywiście porażające spłaszczenie tematu, na które może sobie pozwolić chyba tylko osoba, która nie ma zielonego pojęcia o komentowanym przez siebie zagadnieniu. Bo czy szkoła rodzenia uczy rodzić? Sprawdziłam na sobie. I to podwójnie…




Szkoła Rodzenia przy Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny

Dla mnie był to wybór oczywisty – szkoła rodzenia przy szpitalu, w którym nasza Perełka przyjdzie na świat. Placówka przy ul. Madalińskiego w Warszawie, renomowana, „rzut beretem” od domu. Zresztą sama się tam urodziłam, więc dobrą tradycję trzeba kontynuować. Przy szpitalu prężnie działa też szkoła rodzenia. Kurs składa się z pięciu 3-godzinnych spotkań, raz w tygodniu (tak było za „moich czasów” – teraz widzę, że nastąpiła zmiana i zajęcia są 2 razy w tygodniu). Każde ze spotkań jest podzielone na część teoretyczną oraz ćwiczenia z fizjoterapeutą (po ok. 1,5h). Zajęcia są bezpłatne m.in. dla pań zameldowanych w Warszawie – po szczegóły zapraszam TUTAJ.

W ramach kursu spotykamy się z psychologiem, który objaśnia wagę obecności przy porodzie osoby towarzyszącej, a także roli ojca w opiece nad maluszkiem. Wykład ten otworzył oczy mojemu Ukochanemu i utwierdził go w przekonaniu, że warto aktywnie uczestniczyć w porodzie. Wtedy jeszcze liczyliśmy na poród siłami natury… Kolejne spotkanie było prowadzone przez dietetyczkę i dotyczyło diety w czasie ciąży (rychło w czas!) i karmienia piersią. Duży nacisk był położony właśnie na dietę w czasie ciąży i przybieranie na wadze – co chyba nie było aż tak potrzebne, skoro większość uczestniczek zajęć jest już raczej na finiszu ciążowej przygody. Myślę, że zdecydowanie większy nacisk można było położyć na odżywianie w czasie laktacji, bo z każdym dniem zauważam coraz więcej dziwnych teorii na ten temat i już sama powoli się gubię co będzie mi wolno jeść, a czego nie… Na kolejnych zajęciach poznaliśmy poszczególne etapy porodu. Były to bardzo przydatne zajęcia, zahaczające też o metody łagodzenia bólu porodowego i okres połogu. Bezcenna wiedza. Czwarte z zajęć prowadziła konsultantka laktacyjna. Poznaliśmy mechanizm laktacji i przystawiania dziecka do piersi. Przyszłe mamy miały możliwość przećwiczenia na udostępnionych przez szkołę lalkach różnych pozycji do karmienia, co niewątpliwie było ważne i potrzebne. Omówione zostały też ewentualne problemy, z którymi może się spotkać każda karmiąca mama. Dzięki temu moja wiedza jest już trochę większa i być może nie spanikuję gdy zauważę objawy np. nawału pokarmu. Ostatnie zajęcia prowadziła pielęgniarka noworodkowa, dotyczyły one pielęgnacji noworodka – kąpiel, przewijanie, ubieranie. Bardzo liczyłam na te zajęcia i chyba trochę się zawiodłam. Oczekiwałam więcej. Główny morał jest taki, że w kwestii pielęgnacji noworodka każdy ma swoją teorię – czy to odnośnie pielęgnacji kikuta pępowiny, czy używania emolientów. Rodzicu, sam musisz podjąć decyzję, bo zdań jest tyle, co wypowiadających się na dany temat osób…

Ale to tyle teoria. Po każdym wykładzie następowała część praktyczna – na sali z workami sako, matami i piłkami do ćwiczeń. Zajęcia prowadzone przez fizjoterapeutę, w naszym przypadku – sympatyczną panią w sile wieku. Cierpliwie uczyła nas technik oddychania wzdłuż fali skurczu i parcia. Gruntownie przeszkoliła naszych partnerów na okoliczność aktywnego uczestnictwa w porodzie – żeby wiedzieli jak nam pomóc, a nie siedzieli bezczynnie. Pokazała im również jak wymasować opuchnięte kobiece nogi. Na tych zajęciach poznaliśmy wiele przydatnych ćwiczeń, które później regularnie powtarzałam w domu. Na ostatnich zajęciach mieliśmy możliwość poznania zasad masażu Shantala i przećwiczenia tej techniki na lalkach. Ogólnie zajęcia te były bardzo przydatne i pozwalały nam nie tylko nauczyć się czegoś nowego, ale i przyjemnie spędzić czas.

Bajkowa Szkoła Rodzenia

Lubię wiedzieć, najchętniej jak najwięcej. Dlatego też jak tylko zorientowałam się, że w „moim” szpitalu odbywają się zajęcia jeszcze jednej szkoły rodzenia, nie zastanawiałam się ani chwili. Bajkowa Szkoła Rodzenia jest organizowana przez Centrum Medyczne CMP. Co ważne, zajęcia są bezpłatne, nie są też wymagane żadne dodatkowe zaświadczenia o zameldowaniu lub rozliczaniu podatku dochodowego w Warszawie. To ogromne udogodnienie chociażby dla „ciężarówek”, które w Warszawie mieszkają, ale nie mają tu meldunku. Dodatkowo, zajęcia Bajkowej Szkoły Rodzenia odbywają się w kilku lokalizacjach w Warszawie i Piasecznie, więc każdy znajdzie miejsce, które będzie mu najbardziej odpowiadało. Pełny kurs to 4 spotkania po ok. 2,5 godz., raz w tygodniu. Po szczegóły zapraszam TUTAJ.

Zajęcia w Bajkowej Szkole Rodzenia skupiają się głównie na teoretycznym przygotowaniu do porodu. Przez dwa spotkania bardzo sympatyczna położna z jednego ze stołecznych szpitali dokładnie tłumaczyła nam wszystkie zagadnienia związane z porodem i cierpliwie odpowiadała na wszystkie nasze pytania. W kolejnych tygodniach mieliśmy wykład dotyczący opieki nad noworodkiem (połączony z ćwiczeniami na lalkach), spotkanie z fizjoterapeutą oraz wykład na temat karmienia piersią (tu też można było przećwiczyć pozycje do karmienia na lalkach). Zajęcia bardzo przydatne, na pewno był to pożytecznie spędzony czas.

Osobiście zaskoczyła mnie jedna rzecz. Obie szkoły rodzenia odbywały się w tym samym szpitalu, ale… podczas Bajkowej otrzymaliśmy zestaw ulotek dotyczących szpitala, co w ogóle nie miało miejsca podczas zajęć „szpitalnych” – raczej spodziewałabym się sytuacji odwrotnej. Drobiazg, ale śmieszny. Druga różnica była jeszcze bardziej nurtująca. Podczas zajęć „szpitalnej” szkoły rodzenia pytaliśmy czy istnieje możliwość zobaczenia bloku porodowego i oddziału położniczego. Odpowiedź była negatywna. Trudno, widocznie takie są procedury w szpitalu. Jakie było moje zdziwienie, gdy na ostatnich zajęciach szkoły Bajkowej położna ze szpitala przerwała nam spotkanie i sama zaproponowała zwiedzanie porodówki, organizując nam swoistą wycieczkę po szpitalu, włącznie ze zwiedzaniem sal porodowych. Można? Można… Pytanie dlaczego dosłownie kilka tygodni wcześniej było to kompletnie niewykonalne… To tez sprawiło, że tym bardziej byłam zadowolona z decyzji o zapisaniu się również do Bajkowej Szkoły Rodzenia.

Czy warto?

Zwłaszcza przy pierwszym dziecku warto uczestniczyć w zajęciach szkoły rodzenia. Wprawdzie w dzisiejszych czasach wszystko można znaleźć w sieci, ale jednak nic nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem, któremu można w każdej chwili zadać nurtujące nas pytania. Bardzo istotna jest też możliwość wykonania ćwiczeń praktycznych, zarówno tych z zakresu pielęgnacji i karmienia noworodka, wykonywanych na lalkach, jak i tych z fizjoterapeutą, które mają nam ułatwić poród. Z całą pewnością nie jest to strata czasu, a inwestycja. Możemy choć częściowo przygotować się do tego wielkiego wyzwania, jakim jest rodzicielstwo – więc nie zmarnujmy tej szansy.

Czy podejmę się oceny która z dwóch szkół była lepsza? Raczej nie, bo obie przekazały mi bezcenną wiedzę. Gdybym miała zapisywać się na zajęcia jeszcze raz, postąpiłabym tak samo. Bo niezmiennie jestem pazerna na wiedzę :-)


Teoria teorią, ale za dzień lub dwa przyjdzie mi zmierzyć się z praktyką. Dopiero wtedy zobaczymy jak to jest i czy dwie szkoły rodzenia i trzy sesje warsztatowe były w stanie przygotować mnie do ostatecznego starcia. Trzymajcie kciuki! ;-)

Aktualizacja: Tekst ten napisałam 12 listopada, ale nie doczekał się on publikacji w tamtym okresie. Następnego dnia z samego rana odeszły mi wody i (dziwnie spokojni) wyruszyliśmy w podróż do szpitala. Perełka przyszła na świat 13 listopada, jest moim największym szczęściem. Po ponad tygodniu opieki nad nią jestem w stanie powiedzieć z pełnym przekonaniem - szkoła rodzenia naprawdę dużo daje. I choć wiadomo, że zawsze pojawiają się jakieś wątpliwości czy dodatkowe pytania, ale przynajmniej na starcie mamy już jakąś częściową wiedzę, która naprawdę się przydaje. Gorąco polecam!

wtorek, 8 listopada 2016

Wyprawkowo: urodzinowe zakupy u Lullalove

Często obiecuję sobie, że ze względu na pewne założenia budżetowe ograniczę trochę zakupy z gatunku "niekoniecznie niezbędnych w danym momencie". A potem wchodzę na fejsa, widzę jakąś super promocję i wszelkie postanowienia biorą w łeb. Tym razem "padłam ofiarą" urodzinowej promocji w Lullalove - z okazji trzecich urodzin przebojowej zabawki MR B (określenie "zabawka" jest tu mocnym uproszczeniem) można było liczyć na spory rabat, gratisy i darmową dostawę. Nie mogłam tego tak po prostu zignorować :-)




Zamówiłam klasyczną wersję bohatera całego zamieszania, czyli MR B w postaci sensorko-termoforo-zabawki, gryzak kauczukowy z bambusowym śliniakiem i wielofunkcyjne zawieszki ToGo. Gratisem do zamówienia był spory, porządny, papierowy skandynawski worek, który posłuży nam zapewne do przechowywania podręcznych zabawek, a także balonik z MR B.




Pierwsze, co rzuca się w oczy, gdy tylko otwieramy przesyłkę, to bardzo estetyczna forma zapakowania przedmiotów. Każdy produkt ma swój kartonik - porządny, ładny i, co najważniejsze, ze znaczkiem "Made in Poland". Tak tak, Lullalove to polska marka, trzeba o tym pamiętać i tym bardziej stawiać na rodzime produkty. Kartonowe opakowania nie tylko chronią zawartość przed ewentualnymi uszkodzeniami w transporcie, ale też powodują, że produkty Lullalove prezentują się bardzo efektownie i tym samym świetnie nadają się na prezent. Oj, chciałoby się dostawać takie podarki, a przecież Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami :-)


SuperZabawka MR B




Takie coś. Z pozoru śmieszne. Ale jednak w jakichś powodów dzieci w różnym wieku, właściwie już od pierwszych miesięcy życia, darzą tego jegomościa ogromną sympatią. Świadczą o tym niezliczone ilości pozytywnych opinii, które możemy znaleźć w sieci. Jeszcze kilka lat temu byłby wytykany palcami, ale teraz świadomość rodziców jest już znacznie większa, więc z pewnością docenią kontrastowe kolory, metki o ciekawej fakturze czy szeleszczącą nóżkę. Na spodzie MR B ma duży otwór, w którym spokojnie zmieści się dłoń rodzica - więc może nam służyć też jako pacynka. Ale funkcja zabawki to tylko przykrywka. MR B w tej postaci jest także termoforem przydatnym w walce z kolką, ale także np. do rozgrzania dziecka podczas zimowego spaceru. We wnętrzu zabawki możemy umieścić wkład solny wielokrotnego użytku, który rozgrzeje naszego MR B do przyjemnej, ale nie za wysokiej temperatury. Gdy wkład przestanie grzać, wystarczy wygotować go we wrzątku i będzie on nadawał się do ponownego użycia. Dodatkowo do MR B dołączona jest obrazkowa instrukcja wykonywania masażu brzuszka noworodka. SuperZabawkę MR B kupicie TUTAJ. Wychodzi na to, że ten niepozorny pluszak o nietuzinkowej aparycji okaże się wielofunkcyjnym przyjacielem na lata. Na razie muszę go jednak ukrywać przed psem, który wciąż nie rozumie, że w domu zaczynają się pojawiać zabawki, które nie są przeznaczone do kontaktu z terierowymi zębami... :-)


SupeRRO Baby Hevea




Jak zwykle kupiony trochę na wyrost, bo przecież Perełka jeszcze uparcie siedzi w brzuchu. O gryzakach Lullalove słyszałam już wiele dobrego i tak naprawdę od dawna marzyłam o legendarnym już gryzaku drewnianym z serii Gryzole - a jak przyszło co do czego, zamiast drewnianego zamówiłam kauczukowy... SupeRRO Baby Hevea to połączenie gryzaka z naturalnego kauczuku i śliniaczka z tkaniny bambusowej. Gryzak jest miękki, mocowany do śliniaka za pomocą napy. Sam śliniak jest bardzo przyjemny w dotyku i estetyczny, również zapinany na napy, z dwustopniową regulacją obwodu. Myślę, że będzie to niezastąpione rozwiązanie, gdy tylko dotknie nas koszmar zwany ząbkowaniem... Kauczukowy gryzak ze śliniaczkiem obejrzycie i zamówicie TUTAJ.


Wielofunkcyjne zawieszki ToGo




Może i jestem trochę gadżeciarą, ale ten element zamówienia naprawdę oprócz wyglądu charakteryzuje się funkcjonalnością, którą doceni każdy rodzic. ToGo to komplet dwóch elastycznych zawieszek o regulowanej długości. Sprawdzą się podczas spaceru, do zamocowania kocyka, zabezpieczenia ulubionego pluszaka przed upadkiem czy rękawiczek przed zgubieniem. Oprócz spaceru - również w domu czy podczas podróży samochodem. Wszędzie tam, gdzie chcemy łatwo coś przymocować i uchronić przed upadkiem, zsunięciem czy zgubieniem. Ogranicza nas tylko nasza własna pomysłowość, w myśl zasady "potrzeba matką wynalazku". Kolorystyka zawieszek jest bardzo zróżnicowana - mamy do wyboru aż 10 różnych wzorów, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Tak naprawdę wszystkie są ładne, ale musiałam wybrać krokodyle. Wiadomo - gady... :-) Zawieszki ToGo kupicie TUTAJ.


Czy jestem zadowolona z zakupów? Bardzo. No może byłabym bardziej zadowolona gdybym takie cuda dostała w prezencie, ale moje otoczenie jeszcze nie do końca jest wyedukowane w tej kwestii i nie wie co, jako przyszła mama, chciałabym widzieć w naszej wyprawce. Dlatego jeśli macie w pobliżu rodziców z maluchem i nie wiecie co kupić w prezencie, MR B lub zawieszki ToGo będą dobrym wyborem, gwarantującym zadowolenie obdarowanych. Warto o tym pamiętać, bo do Świąt Bożego Narodzenia jest już coraz mniej czasu. Ja już też chyba zacznę pisać swój list do Świętego Mikołaja. Podrzucę mu kilka linków ze sklepu Lullalove :-)

środa, 2 listopada 2016

Ciąża - 9 miesięcy przyjemnych czy trudnych?

To był sam początek marca. Po cichutku liczyłam na to, że mogło nam się udać, choć dopiero zaczęliśmy starania. Przecież niektóre pary próbują całymi miesiącami, więc dlaczego nam, staruszkom, miałoby się udać od razu?




Niemniej jednak nadzieja była. Ogromna. Do tego stopnia, że w drogerii dopadłam najczulszy z dostępnych testów ciążowych. Zrobiłam. Czekam. Jedna kreska... Od ciągłego wpatrywania się niestety druga nie chciała się jakoś pojawić... Ale z drugiej strony byłam osłabiona, jakby ciągle zmęczona. Od internisty wyżebrałam skierowanie na podstawowe badania, żeby zobaczyć czy wszystko jest w porządku. Pani doktor wysłuchała opowieści o moim osłabieniu, po czym rzuciła "a w ciąży to pani nie jest?". No cóż, staramy się, chciałabym, ale ten test. Wynik negatywny... Pani doktor jednak na wszelki wypadek dała mi tez skierowanie na HCG, gonadotropinę kosmówkową. Poleciałam zrobić badania i co? Znowu oczekiwanie... Najpierw pojawiły się wyniki morfologii i moczu. Wszystko w normie. No pewnie, przecież zawsze miałam dobre wyniki. Pod sam wieczór pojawiły się też wyniki HCG. Grubo powyżej 400. A jednak! Udało się! :-) I wtedy ugięły się pode mną nogi, bo co innego o czymś myśleć, marzyć - a co innego już to widzieć, czarno na białym. Stało się, nie ma odwrotu!




To jest rewolucja, zwłaszcza jeśli masz już swoje lata i swoje pozornie poukładane życie. Nagle zaczynasz zadawać sobie pytania... Jak mój organizm to zniesie? Czy urodzę zdrowe dziecko? Czy będę w stanie zmienić całe swoje życie? Jak to będzie? O ironio, odpowiedzi na te pytania były wcześniej oczywiste, ale gdy zaczynasz się nad nimi zastanawiać już po otrzymaniu pozytywnego wyniku, perspektywa magicznie się zmienia i nie wszystko jest już stuprocentowo jasne i klarowne. Bałam się bardzo. Tych zmian, które zajdą z moim organizmie. Zmian, które zajdą w moim życiu (tych na dobrą sprawę cały czas nie jestem pewna, zobaczymy co przyniesie przyszłość). Ale do rzeczy...




Pierwszy trymestr jest kojarzony ze złym samopoczuciem i nudnościami. Czy może być inaczej? Czy bez porannych wymiotów to w ogóle ciąża? ;-) Mój organizm zareagował po swojemu. W pierwszej kolejności uznał, że nie będzie przyjmował kofeiny, co dla mnie jako wieloletniego kawosza było sporym zaskoczeniem. No ale na kawie świat się nie kończy. Kolejnym objawem było zmęczenie, praktycznie już o 20-21.00 padałam na pysk. Najchętniej już właściwie po powrocie z pracy padałam na łóżko i wegetowałam do wieczora. W dni wolne od pracy wybierałam się, jak za starych dobrych czasów, na długie spacery (bieganie za namową lekarza zawiesiłam na czas ciąży), najchętniej takie po kilkanaście kilometrów. I tu mój organizm postanowił pokazać mi żółtą kartkę. Już w połowie 7. tygodnia pojawiły się upławy. Takie dziwne, jakby w kolorze karmelu, inne niż do tej pory. Przewertowałam Internet, z niemal stuprocentową pewnością, że znajdę tam uspokajające informacje, że to normalne w ciąży. Błąd, duży błąd. Oszukałam się... W popłochu umówiłam się na wizytę do ginekologa, pierwszego z brzegu, bo do mojego lekarza prowadzącego są koszmarne kolejki. Efekt? Proszę brać Duphaston (przeciwporonny), dużo odpoczywać i trzymać kciuki... Wylądowałam na zwolnieniu, z głową pełną czarnych myśli. A co jeśli mój organizm faktycznie postanowi się "oczyścić"? Co jeśli przesadziłam ze spacerami? Może trzeba było bardziej się oszczędzać? I wreszcie, najmniej istotne, ale jednak... Jak zareagują w pracy? Na tym etapie jeszcze nie zdążyłam poinformować pracodawcy o ciąży, ale szybko przestałam się przejmować czyjąkolwiek reakcją. Dziecko było najważniejsze - bo choć to był sam początek naszej wspólnej przygody, tuż przed wystąpieniem upławów byłam na pierwszym badaniu USG, widziałam moją "fasolkę" i jej uratowanie było absolutnym priorytetem. Upławy szybko ustąpiły, ale strach pozostał. W sumie przyjmowałam Duphaston aż do 18. tygodnia, gdy lekarz stwierdził, że zagrożenie poronienia jest już znacznie mniejsze. Jak, poza tymi atrakcjami, minął pierwszy trymestr? Ani razu nie miałam nudności, choć zdaje się to być najbardziej "popularny" objaw wczesnej ciąży. Zamiast nudności mój organizm wymyślił sobie jednak coś równie uciążliwego. Regularnie czułam jakby ktoś mnie ściskał za gardło. Ohydne uczucie, powodujące, że nie chce się jeść, pić, żyć. Paradoksalnie jedzenie pomagało ten objaw złagodzić, choć zmuszenie się do jedzenia w takiej sytuacji było nie lada wyzwaniem. Pomagało też picie hektolitrów wody, 6-litrowy baniak wody źródlanej z trudem wystarczał mi na dwa dni. Miałam ogromną nadzieję, że ten "gardłościsk" minie wraz z pierwszym trymestrem. Minął! Podsumowując: nudności wcale nie muszą występować. Natomiast pojawienie się upławów innych niż bezbarwne, białe czy żółte należy natychmiast skonsultować z lekarzem. Nie warto bagatelizować tego objawu, bo skutki mogą być tragiczne i nieodwracalne...




Drugi trymestr książkowo jest okresem, w którym kobieta czuje się dobrze i ma siłę przenosić góry. Szczerze? Dokładnie tak to wyglądało u mnie. Czułam się dobrze, nie miałam żadnych dolegliwości, a ciążowy brzuszek był jeszcze na tyle delikatnie zarysowany, że nie miał żadnego wpływu na codzienne funkcjonowanie. To był magiczny czas długich (choć nie tak długich jak przed ciążą) spacerów po lesie, latania po sklepach żeby upolować co lepsze okazje ciuszkowe dla Perełki (tak, już wtedy wiedzieliśmy że będzie to Perełka), ale też leniwego wylegiwania się na działce w myśl zasady, że to "ostatnie takie wakacje" i że już nigdy nie będzie tak samo. W tym czasie udało nam się też zaplanować krótki wypad nad morze. I choć kondycja już nie ta, sił mimo wszystko mniej niż przed ciążą, to trzeba przyznać, że był to dla mnie niewątpliwie najlepszy etap ciąży. Z typowo ciążowych objawów zaczęła się jedynie pojawiać zgaga - ale w miarę lekka, nieregularnie występująca i jeszcze w miarę znośna. Podstawą radzenia sobie z nią było to, żeby w domu zawsze znajdował się zapas migdałów - zazwyczaj już kilka sztuk załatwiało sprawę i mogłam normalnie funkcjonować. No i woda, znów dużo wody, właściwie to absolutna podstawa w czasie ciąży - prawie dwie zgrzewki wody na tydzień były bezpiecznym zapasem. Do tego jeszcze lekka herbata i kawa zbożowa. Na pewno mój organizm nie mógł narzekać na niewystarczającą ilość płynów... W drugim trymestrze zaczyna się też dziać rzecz magiczna. Najpierw czujesz dziwne bulgotanie w brzuchu. Z czasem przechodzi ono w regularne już ruchy, uderzenia, kopnięcia. Tak jest... To ta istotka, która za chwilę zrewolucjonizuje Twój świat, informuje o swojej obecności! Cudowne uczucie... Podsumowując: drugi trymestr zazwyczaj jest najlepszym czasem ciąży i trzeba to wykorzystać! Jeśli lekarz nie widzi przeciwwskazań, warto się ruszać. I warto też zacząć kompletować wyprawkę dla malucha, bo później z każdym tygodniem będzie już coraz trudniej.




Trzeci trymestr to czas, w którym dziecko już zdecydowanie przybiera na wadze - a razem z nim mama. Brzuch jest coraz większy i w pewnym momencie okazuje się, że założenie skarpetek to nie lada wyczyn, a i framuga drzwi potrafi człowieka znienacka zaatakować - w końcu jeszcze niedawno byłam znacznie "cieńsza" w pasie... Początki trzeciego trymestru bywają jeszcze w miarę łagodne, przynajmniej tak było w moim przypadku. Byłam aktywna, z zapałem kończyłam kompletować wyprawkę - kupowaliśmy "gabaryty", czyli wózek, fotelik i łóżeczko. Dolegliwości zaczęły się pojawiać, ale trudno uznać żeby były bardzo uciążliwe: a to jakaś lekka zgaga, jakieś zabłąkane hemoroidy, które wylazły, ale nie bolą. Nawet wreszcie w 37. tygodniu ciąży dorobiłam się lekkiego obrzęku kostki - ale potrzymał mnie jakieś 3 dni i dał sobie spokój. Dalej jestem w stanie prowadzić samochód, regularnie latam też na spacery, przynajmniej godzinka ruchu dziennie musi być. Aktywność w końcówce ciąży jest ważna, ale warto też znaleźć czas na to, żeby po prostu bezczynnie poleżeć, odpocząć - bo już za chwilę, za momencik nie będzie to takie łatwe. Powieki na zapałki są tylko kwestią czasu w obliczu zbliżającej się wielkimi krokami rewolucji. Czy zawsze trzeci trymestr jest łagodny i w sumie przyjemny? Od koleżanek słyszałam opowieści o spaniu na siedząco ze względu na koszmarną zgagę, o bolesnych, krwawiących hemoroidach czy o obrzękach, przez które wciśnięcie butów na stopy było misją nie do zrealizowania. Myślałam, że u mnie będzie tak samo, zwłaszcza że organizm już niemłody i teoretycznie mógłby gorzej znieść spore obciążenie, jakim niewątpliwie jest ciąża. Ale nic z tych rzeczy! Teraz na granicy 38. i 39. tygodnia mogę śmiało powiedzieć, że los obszedł się ze mną łaskawie. Podsumowując: trzeci trymestr w dużej mierze jest loterią - u jednej z nas będzie przebiegał przyjaźnie, ale innej da zdrowo popalić i spowoduje, że będziemy się modlić żeby już wystąpiły skurcze czy odeszły wody. Trudno tu doszukiwać się jakiejś prawidłowości.




Jakie były te wszystkie tygodnie? Na pewno niepodobne do moich dotychczasowych życiowych doświadczeń. Zupełnie nowe "obszary" do odkrycia. Najgorzej znosiłam "gardłościsk" z pierwszego trymestru, ale już prawie puściłam to w niepamięć. I choć wiem, że dla niektórych "ciężarówek" ciąża potrafi być gehenną, ja miałam w tej kwestii sporo szczęścia. Mogę śmiało powiedzieć, że poza kilkoma trudniejszymi do zniesienia epizodami, było to niesamowite doświadczenie. Wszystkim Wam życzę takiego przebiegu ciąży. Jestem żywym dowodem na to, że nawet w wieku 34 lat można ciążę przejść niemalże książkowo, z dolegliwościami na naprawdę przyzwoitym poziomie. I gdyby było mi dane jeszcze kiedyś znajdować się w takim stanie, chciałabym go przechodzić podobnie.




Jedno jest pewne: ten umowny okres 9 miesięcy upłynął w iście ekspresowym tempie. Przecież dopiero co cieszyliśmy się z wyników pierwszych badań, a tu już najwyższy czas wypuścić Perełkę z "klatki". Wszyscy tu na nią czekamy. I teraz dopiero się zacznie...