poniedziałek, 27 marca 2017

Za to mogłabym rozszarpać...

Z natury jestem raczej pokojowo nastawiona do ludzi i świata. Choć mam swój charakterek, najczęściej nie widzę potrzeby wywoływania konfliktów i wdawania się w kłótnie. Jest jednak pewna rzecz, za którą mogłabym rozszarpać. Albo udusić gołymi rękami...


Nareszcie nadeszła wiosna i słońce zaczyna obiecująco przygrzewać. Przyroda budzi się do życia, a pogoda sprzyja dłuższym spacerom. Moja ukochana mazurska okolica znakomicie nadaje się do tego, żeby godzinami przemierzać leśne ścieżki, wszak Puszcza Piska uchodzi za jedną z najpiękniejszych w kraju. Dziś również zafundowałyśmy sobie z dzieciną dłuższy spacer. Ciepło, słonecznie, ptaszki ćwierkają. Po prostu raj na ziemi. Jest tylko jedno "ale". Tu butelka, tam puszka, a w oddali obudowa od starego telewizora. W połowie spaceru uznałam, że jeśli uda mi się przed powrotem do domu zrobić jeszcze parę zdjęć leśnego syfu, powstanie ten wpis. Po kilkunastu minutach z przerażeniem schowałam telefon i zakończyłam zbieranie materiału zdjęciowego. Dramat.







Zawsze zastanawiałam się co kieruje ludźmi, którzy bezmyślnie ciskają butelkę albo puszkę na ziemię. Wygoda? Głupota? Brak wychowania? Pewnie wszystkiego po trochu. Wypiłem colę, ale przecież nie będę jak frajer chodzić z pustą butelką - i pierdut w krzaki. Zatrzymałem samochód w lesie żeby się wysikać, więc wywalę puszkę po browarze, która od tygodnia turla się po dywaniku. Zamarzył mi się szybki numerek w lesie - zużytą gumkę wraz z folią rzucam na ziemię, a co mi tam. Jezu, przysięgam, za coś takiego mogłabym rozszarpać. Halo! To się nie zdematerializuje! Butelka, puszka, plastikowe pudełko - przecież to będzie leżało tam dziesiątki, jeśli nie setki lat! A kto ma to posprzątać? Łosie, dziki i jelenie? Sami jesteśmy "jeleniami" jeśli bezmyślnie robimy syf w takich miejscach...






Śmiem twierdzić, że takie frywolne podejście do tematu zaśmiecania środowiska, mimo wszystko, w dużej mierze jest konsekwencją braku wychowania. To z domu powinniśmy wynieść pewne zasady. Nikt inny, tylko rodzice albo opiekunowie, a w pewnym stopniu także i szkoła, odpowiadają za wykształcenie w młodym człowieku szacunku do otoczenia. Jak to jest, że ja mam kaca moralnego jeśli wyrzucę w lesie ogryzek, a inni nie mają problemu żeby zostawić tam zepsutą lodówkę? Jestem przerażona i smutna jednocześnie. Tak, masz rację - od mojego biadolenia nic się nie zmieni, powinnam zrobić coś namacalnego. Oczywiście, korci mnie żeby zabierać na spacer worek na śmieci oraz jednorazowe rękawiczki i sukcesywnie, pomalutku ten syf zbierać. Tylko że po chwili znowu ktoś postanowi sobie wywalić śmieci z auta albo pracownicy leśni zostawią butelki (tak, z przykrością stwierdzam, że na zrębie po zakończeniu wycinki nierzadko zostaje straszliwy burdel - multum plastikowych butelek po napojach, które chłopcy żłopią w czasie pracy). Syzyfowa robota...







Świata w tej kwestii nie zbawię. Mam tylko jedną prośbę: uczmy nasze dzieci, że tak się nie robi. Nie rzuca się śmieci gdzie popadnie, bo ani to fajne, ani mądre. To po prostu chamskie i nieodpowiedzialne. Przejaw wyjątkowego buractwa. Naprawdę, nie ręczę za siebie jak kiedyś kogoś przyłapię na gorącym uczynku. Zadbaj o to, żeby nie było to Twoje dziecko.


poniedziałek, 20 marca 2017

Mama w domu - nie leży i nie pachnie, wierz mi! >>>AKCJA BLOGEREK

"Mama w domu - nie leży i nie pachnie, tylko pracuje!" to tytuł akcji, której pomysłodawczynią jest Aneta z bloga www.mama-dwojki.pl. Pomysł akcji powstał po tym jak Aneta przeczytała wpis na blogu u Beaty z bloga www.arbuziaki.pl <-- tutaj przeczytasz post, od którego wszystko się zaczęło. 

Ten wpis stał się dla Anety inspiracją. Pomyślała, że fajnie będzie przeczytać o tym jak inne matki zmagają się z codziennością. Poczuć, że inne mają podobnie, a tym samym uświadomić całej reszcie społeczeństwa, że my, mamy, które siedzimy w domu, także wykonujemy pewien rodzaj pracy. Pracy, za którą nikt nam nie płaci. Tylko postrzega przez pryzmat powiedzenia "Leżę i pachnę"

Moja kartka z kalendarza - 17.03.2017 (piątek)


2:32 Ze snu wyrywa mnie płacz. Perełka się obudziła. Pewnie swędzą ją dziąsła albo zgłodniała. Albo jedno i drugie.

2:33 Nadludzkim wysiłkiem podnoszę się z łóżka i wyciągam tego małego nieszczęśnika. Przystawiona do piersi od razu się uspokaja.

2:51 Małe zasypia. Ja najchętniej zrobiłabym to samo, ale to dopiero za chwilę...

2:53 Delikatnie odkładam dziecię do łóżeczka i sama z powrotem padam na materac.

5:56 Z łóżeczka dochodzą jakieś dźwięki. Półprzytomna udaję, że nie znam własnego dziecka i po omacku włączam szumiącego misia...

6:04 Nie pomogło, dźwięki nadal dochodzą.

6:05 Wstaję, wlokę się do łóżeczka. Wita mnie szeroki uśmiech. Że też już się wyspała. Kiedy to dziecię zdąża naładować akumulatory?

6:07 Zmiana pieluchy #1

6:11 Cyc. Przymykają mi się oczy, ale przecież nie zasnę na siedząco... Liczę na to, że Perełka padnie pierwsza.

6:32 Zasnęła na cycu. Odkładam do łóżeczka. W tym momencie niewiele różni się to od pracy sapera. Jeden fałszywy ruch i po tobie...

6:33 Wracam do łóżka. Zamykam oczy i... 

7:02 Dźwięki z łóżeczka. Myślałam, że pośpi trochę dłużej.

7:06 Cyc. Przy okazji sprawdzam pocztę i fejsa. Ktokolwiek wymyślił smartfony, na pewno myślał o matkach karmiących.

7:40 Niesamowite, znowu przysnęła!

7:42 Odkładam do łóżeczka. Gdy tylko plecki dotykają materaca, oczy otwierają się szeroko.

7:45 Próbuję zainteresować Perełkę zabawkami. Sukces!

7:53 Pędzę do kuchni jak po ogień. Przy odrobinie szczęścia uda mi się zjeść śniadanie.

8:02 Kanapki łykam w pośpiechu. Dwa szybkie łyki kawy, bo dźwięki z łóżeczka wskazują na postępujące zniecierpliwienie.

8:10 Zmiana pieluchy #2

8:16 Ćwiczymy leżenie na brzuchu. Ostatnio już było nieźle, dziś jest walka o przetrwanie. Macham zabawkami i wydaję dziwne odgłosy, byle tylko odwrócić uwagę od tego "morderczego" ćwiczenia...

8:37 Słyszę dźwięki wskazujące na to, że w pieluszce właśnie pojawiła się kupa stulecia. Nie ma chwili do stracenia!

8:39 Zmiana pieluchy #3 Cholera, za późno. Kupa jest już wszędzie.

8:40 Obmyślam plan działania.

8:42 Sytuacja jest nie do opanowania przy pomocy chusteczek, lecę po wanienkę.

8:48 Szybka, nieplanowana kąpiel i zmiana pieluchy #4.

8:59 Ubieranie. Albo walka o życie. Sąsiedzi już pewnie trzymają słuchawkę żeby dzwonić na policję. Bo wrzaski takie, jakbym ją obdzierała ze skóry.

9:08 Poranna toaleta: buzia, oczy, nos.

9:14 Znowu leżenie na brzuchu.

9:30 Cyc. 

10:04 Zasnęła. Ale jak spróbuję ją odłożyć, będzie słabo.

10:38 Mimo wszystko próbuję. Oczy się otwierają.

10:40 Bawimy się! Kontrasty, grzechotki, dźwięki. Jest bosko!

11:06 Perełka bawi się sama. To jest ten czas... Działaj, matka, działaj!

11:07 Lecę do kuchni zrobić herbatę. Hurra! Udało się!

11:09 Koniec tego dobrego, dziecię już ma dość zabawy. Zgłodnieliśmy.

11:12 Cyc. Z komórki płacę rachunki żeby mi nie odłączyli prądu.

11:48 Czas najwyższy szykować się na spacer.

11:50 Zmiana pieluchy #5.

11:56 Smarowanie buzi kremem. Jak walka z ośmiornicą.

11:58 Czapka, rękawiczki i znienawidzony kombinezon. Oczywiście jest wrzask. Jestem na skraju załamania nerwowego.

12:04 Perełka gotowa, ale niestety sama zapomniałam się ubrać. Szybko sznuruję buty, łapię kurtkę, czapkę i wybiegam z domu.

12:07 Spacer. To jest prawdziwy relaks. Perełka śpi, złote dziecko. Mogłabym zrobić z 20 km, a i tak byłby to dla mnie wypoczynek.

15:02 W wózku robi się coraz bardziej nerwowo, wracamy do domu.

15:06 Na syrenie wjeżdżamy do domu.

15:08 Trzeba pozbyć się wroga nr 1 - kombinezonu. Na stoliku zauważam nietkniętą herbatę z 11:07. Cóż, życie...

15:10 Zmiana pieluchy #6

15:16 Cyc. W międzyczasie dociera do mnie, że nie zrobiłam nic na obiad.

15:58 Dziecko najedzone. Próbuję nakłonić je do zajęcia się zabawkami. Sukces.

16:04 Zabieram się za ogarnięcie obiadu. Coś na szybko, dobrze że w zamrażalniku są jakieś zapasy na czarną godzinę. W międzyczasie łapczywie łykam suchą bułkę. Zdrowa dieta matki karmiącej.

16:27 Z pokoju dobiegają dźwięki znudzonego dziecięcia, coraz bardziej "zdecydowane". 

16:30 Czytamy wierszyki. Nieważne, że Perełka ma dopiero 4 miesiące - czytamy sobie już od dawna.

17:07 Zdegustowana mina świadczy o tym, że konieczna jest zmiana pieluchy #7

17:14 Cyc. 

17:38 Perełka zasypia na cycu, więc znów jestem unieruchomiona.

18:10 Zaniepokojona psia postać zjawia się w pokoju. Cholera, zapomniałam nakarmić. Delikatnie odkładam dziecko. Robię dwa kroki w kierunku kuchni. Płacz...

18:12 W ekspresowym tempie karmię piesia i wracam do Perełki.

18.15 Dziecina potrzebuje bliskości, więc motam ją w chustę i noszę po pokoju, śpiewając piosenki. Dzięki Bogu szybko się uspokaja. Moje szczęście malutkie zasypia w chuście i robi się 2x cięższe ;-) 18:31 Z dzieckiem w chuście idę wypakować naczynia ze zmywarki, żeby nie było, że kompletnie NIC nie zrobiłam. Próbuję zrobić to cicho, jestem w tym już mistrzynią. 18:47 Perełkowy tata podstawia mi pod nos obiad (obiadokolację?). W końcu muszę zjeść coś ciepłego. 19:02 Plecy bolą, postanawiam usiąść. Dziecko się budzi. Wyciągamy się z chusty. 19:04 Zmiana pieluchy #8. Odnoszę wrażenie, że zaraz przez balkon wpadną tu ekolodzy i w ramach protestu przykują się łańcuchem do stołu. 19:11 Leżenie na brzuchu. Macham książeczką kontrastową żeby Perełka nie wpadła na pomysł, że można się wściekać. 19:29 Cyc. Przypominam sobie, że karmiąc psa widziałam dno w pojemniku z suchym żarciem. Komóra w dłoń i zamawiam. Całe szczęście, że są sklepy internetowe... 19:37 Planowałam napisać tekst na bloga. Pomysłów mam znacznie więcej niż czasu na ich realizację. Kątem oka zauważam nietkniętą herbatę z 11:07. No, mogę wypić! Pyszna! 20:03 Perełkowy tata kręci się po mieszkaniu. Proszę: "posiedź z Małą, wezmę prysznic". Wreszcie będę miała chwilę dla siebie! 20:05 W łazience zauważam namoczone w misce ubranka - ofiary morderczej kupy z godziny 8:37. Szoruję mydełkiem odplamiającym i piorę. Cholerstwo nie chce zejść, ale ja nie poddam się bez walki. 20:17 Słyszę "długo jeszcze będziesz się kąpać?!". A więc w popłochu wieszam pranie i wchodzę pod prysznic. Szkoda, że nie ma mistrzostw świata w braniu prysznica na czas, nie byłabym bez szans. 20:23 Przypominam sobie, że na łydce mam ranę po ugryzieniu przez psa (nie, nie mojego), więc muszę zdezynfekować i zabezpieczyć opatrunkiem. 20:29 Wypadam spod prysznica. Czas szykować kąpiel dla Perełki. Wanienka, woda, płyn do kąpieli. 20:35 Rozbieram dzieciucha. W pieluszce odkrywam kupę. Tym razem na szczęście została tam, gdzie jej miejsce. 20:41 Kąpiel. Jest fajnie, lubimy to. 20:57 Pielucha #9 wjeżdża na miejsce... 21:00 Ubieranie po kąpieli to sztuka odwracania uwagi. W przeciwnym razie jest lekka histeria. Tym razem Perełka jest łaskawa i ubiera się w spokoju. 21:11 Pora na smarowanie buzi i wyczesywanie ciemieniuchy. Kiedy wreszcie pozbędziemy się tego paskudztwa? 21:24 Pakuję Perełkę do śpiworka. To jedyny sposób żeby była czymś przykryta w nocy. 21:27 Cyc. Chyba już ostatni na dziś. Jak Perełka zaśnie, wreszcie zajmę się tekstem na bloga. 22:04 Zasnęła! Znów, niczym saper, odkładam ją do łóżeczka. Jak ona słodko śpi! 22:06 Włączam laptopa. Coś długo się uruchamia. Złośliwość przedmiotów martwych. 22:09 Płacz. Jednak dziecię się obudziło... Blog musi poczekać. 22:10 Cyc. Teraz to już chyba naprawdę ostatni na dziś. 22:26 Nawet szybko zasnęła. Delikatnie odkładam do łóżeczka. Nie obudziła się. Ulga... 22:28 To jest moment żeby zadbać o siebie, tzn. posmarować twarz kremem. Na więcej nie mam ani siły, ani ochoty. 22:30 Jęki i stęki z łóżeczka. Ostatnio coś gorzej nam idzie z tym zasypianiem. Może zęby się szykują?

22:32 Sama nie zaśnie, więc znowu cyc. Szkoda mi jej - widać, że jest zmordowana, a jednak coś nie pozwala jej po prostu zasnąć.

22:56 Śpi. Do trzech razy sztuka?

22:58 Transfer do łóżeczka. Udany. Mam nadzieję, że tym razem na dłużej niż kilka minut.

23:00 Perełka śpi. Porządnie. Teraz mam czas dla domu i dla siebie. Już za późno na uruchamianie pralki - to musi zostać na jutro. Wiem... Zaraz zacznę pisać ten nieszczęsny tekst na bloga, tylko na minutę przyłożę głowę do poduszki... Na minutę... Jasssne...

[KURTYNA] Tak, masz rację, przez cały dzień NIC nie robiłam, poza zaspokajaniem potrzeb mojego dziecka. Pielucha, cyc, zabawa, pielucha... Sęk w tym, że to "nierobienie" jest mimo wszystko męczące. Może jest to kwestia tego, że jako młoda stażem mama jeszcze nie ogarniam zmienionej rzeczywistości, albo też Perełka jest dzieckiem ciut bardziej wymagającym niż wynosi średnia krajowa. W każdym razie pod koniec każdego dnia po prostu padam na twarz. Czasy, gdy pracowałam zawodowo, były przy tym istną sielanką, wiecznymi wakacjami. Czy się skarżę? Narzekam? Nie... Uświadamiam...



Mama Dwójki postanowiła zaprosić do akcji, wraz z Beatą, kilka mam blogerek, w tym mnie, aby każda z nas napisała swoją " kartkę z kalendarza". Oto autorki, które podjęły się udziału w akcji i ich blogi: 

⚛️ Mama Migotka
⚛️ Tosi mama
⚛️ Mamatywna
⚛️ Pani Domowa
⚛️ Lady Mamma
⚛️ Mama Balbinka

Jeżeli podoba Ci się pomysł akcji, będziemy bardzo wdzięczne za udostępnienie naszych "kartek w kalendarza". Pragniemy uświadomić wszystkim, że siedzenie w domu z dzieckiem/dziećmi, jest także formą pracy. Pracy na więcej niż cały etat, bo 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Chcemy, aby nikt nam już nie mówił, że nam się nudzi. Że macierzyństwo to sama radość. Przyjemność siedzenia w domu, bez wysiłku fizycznego czy psychicznego. Odwalamy kawał dobrej roboty i pragniemy tylko, aby postrzegać nas przez pryzmat tego, co robimy siedząc w domu. Wbrew pozorom nie leżymy, nie pachniemy. Jesteśmy w biegu i często zamiast pachnieć, pachniemy, ale nieprzyjemnie, nie mówiąc, że brzydko ;-) Padamy ze zmęczenia, ale rano wstajemy. Choć może się palić i walić, my działamy. Każdego dnia, od rana do nocy.



czwartek, 16 marca 2017

Aloes w kosmetykach dla dzieci - naturalnie! [+ NIESPODZIANKA]

Aloes i jego niezwykłe właściwości są znane i wykorzystywane od dawien dawna. Głównie jednak pojawia się w kosmetykach dla dorosłych. Dlaczego nie wykorzystać go również w kosmetykach dziecięcych?


 Aloe Vera ma właściwości nawilżające i regenerujące, stąd też często jest składnikiem kremów, balsamów do ciała czy szamponów. Ma też właściwości przeciwzapalne i antybakteryjne. Można śmiało stwierdzić, że aloes w postaci składnika kosmetyków czy też soku do przyjmowania doustnego jest w stanie pomóc praktycznie w każdej sytuacji. Moje pierwsze bliższe spotkanie z aloesem (nie licząc kremów do rąk) było dość nietypowe, bo zawdzięczam je moim... psom. Kilka lat temu kupiłam im aloesowy żel łagodzący podrażnienia. A że na liście składników nie znalazłam niczego, po czym mogłabym zacząć szczekać, postanowiłam go wypróbować również na sobie. Niepozorny psi żel aloesowy, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się wprost rewelacyjnym panaceum na wszystkie bolączki, od przesuszonej skóry, przez oparzenia słoneczne, aż po otarcia i drobne rany.

Teraz, gdy dobieram kosmetyki nie tylko dla siebie, staram się szczególnie dbać o to, co się w nich znajduje i jakie jest ich działanie. Gdy dowiedziałam się o istnieniu serii kosmetyków dziecięcych opartych na aloesie, po prostu musiałam się nimi zainteresować. Mowa o serii Aloe Vera Baby niemieckiej firmy LR Health & Beauty. Nawiasem mówiąc jest to firma, którą znam jeszcze z okresu "sprzed ciąży" - z czasów mojej pracy zawodowej, bo nasze firmy mają przyjemność ze sobą współpracować. LR jest producentem nie tylko kosmetyków (pielęgnacyjne, kolorówka - w tym genialny zmywacz do paznokci), ale i suplementów diety (mogę polecić Mind Master o zaskakującym kolorze i smaku :-)). Wiedziałam, że jest to firma, która ceni sobie wysoką jakość, ale czy seria dziecięca okaże się równie dobra?



W skład serii Aloe Vera Baby wchodzą:

  • Balsam pielęgnacyjny
  • Krem do mycia
  • Krem do twarzy
  • Krem ochronny
  • Płyn do kąpieli
  • Szampon
Z kolei przyszłe mamy mogą zaopatrzyć się w krem do masażu Aloe Vera Mum. Kosmetyki z tej serii charakteryzuje wysoka zawartość soku z aloesu w składzie. W przypadku kosmetyków do kąpieli (krem do mycia, płyn do kąpieli, szampon) jest to 30%, a w przypadku kremów i balsamu - aż 40%. Warto zaznaczyć, że jest to czysty żel aloesowy, a nie proszek. Dodatkowo kosmetyki są wzbogacone o bioekstrakt z nagietka, który ma właściwości łagodzące, zmiękczające i nawilżające. W moje ręce trafiły dwa kremy z serii Aloe Vera Baby: krem do twarzy oraz krem ochronny. Jak się sprawdzają?

Krem do twarzy Aloe Vera Baby


Nieduża, zgrabna tubka o pojemności 50 ml. Krem ma lekką konsystencję i wchłania się niemal błyskawicznie. Bardzo łatwo się rozsmarowuje, co w przypadku małego dziecka jest wyjątkowo istotne. No chyba że tylko moje dziecko nie znosi smarowania buzi kremem... Testowany przez nas krem aloesowy sprawdzi się nie tylko w warunkach domowych, ale i na spacery w wiosenne dni (dla dzieci, które i tak są schowane w wózku i nie potrzebują specjalnej ochrony przed promieniami UV). Ma przyjemny, orzeźwiający zapach. U mojej córeczki sprawdza się doskonale - nawet jej wrażliwe policzki nie robią się już niebezpiecznie zaczerwienione. A gdy dziecko nie patrzy, matka podkrada krem i używa go na własną twarz. Mi też się należy, a co!



Krem ochronny Aloe Vera Baby


Tutaj mamy większą pojemność, bo aż 100 ml. Konsystencja znacznie gęstsza, a po rozsmarowaniu na skórze zostaje białawy film. Jest to krem pielęgnujący i chroniący przed podrażnieniami, z dodatkiem tlenku cynku. Aż się prosi żeby użyć go gdy tylko wystąpią pierwsze oznaki podrażnienia w strefie okołopieluszkowej! Osobiście nie stosuję kremów z tlenkiem cynku przy każdej zmianie pieluszki, robię to dopiero gdy zauważam, że zaczyna się dziać coś niedobrego. Działanie testowanego kremu oceniam bardzo dobrze - z drobnymi zaczerwienieniami na pupie Perełki radził sobie natychmiastowo. Dodatkowo pomaga nam stosowany miejscowo na buzię. Pani pediatra zaleciła nam smarowanie zmian skórnych na buzi kremem z tlenkiem cynku. Wymieniła przy tym bardzo popularny krem w szarym słoiczku, z nazwą zaczynającą się na "S". Nie jestem jego zwolenniczką, więc wolałam sięgnąć po coś bardziej naturalnego. Aloes w kremie LR niemalże spadł mi z nieba - i tak oto kremu ochronnego z powodzeniem używamy też w celach leczniczych i łagodzących. Problem zmian nie został jeszcze rozwiązany w 100%, ale poprawa jest widoczna gołym okiem. Jestem pewna, że to zasługa połączenia aloesu, tlenku cynku i nagietka w jednym kosmetyku. Bez wątpienia jest to krem, który po prostu warto mieć, bez względu na to, czy używamy go przy każdej zmianie pieluszki czy też doraźnie. 



Czy warto było spróbować? Zdecydowanie! Ogromnym atutem kosmetyków Aloe Vera Baby jest naprawdę imponująca zawartość aloesu w składzie. To bez cienia wątpliwości miła alternatywa dla popularnych kosmetyków nafaszerowanych chemią. Mogę je śmiało polecić zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych o wrażliwej skórze. Szczerze mówiąc korci mnie, żeby wypróbować też pozostałe kosmetyki z tej serii!

Kosmetyki Aloe Vera Baby, a także inne produkty LR Health & Beauty łatwo zamówicie u vivro.pl. Seria dziecięca znajduje się tutaj. Polecam, zwłaszcza że sklep vivro.pl przygotował dla Was niespodziankę! Przy zamówieniu dowolnego zestawu Aloe Vera Baby (w promocyjnych cenach!) lub pojedynczego kosmetyku z tej serii, wpisując kod "mama" otrzymacie darmową dostawę. Natomiast przy zakupie dwóch zestawów Aloe Vera Baby, po wpisaniu kodu "mama30" otrzymacie wybrany produkt z tej serii gratis (w uwagach do zamówienia należy podać informację który kosmetyk wybieracie). Promocja jest ważna do 31 marca 2017 r. i dotyczy zamówień opłaconych z góry. Naprawdę warto!


niedziela, 12 marca 2017

Ekspresowe ciasto dla opornych

Słodycze to temat rzeka. Jako że nie uznaję diety eliminacyjnej przy karmieniu piersią, nie mam problemu ze zjedzeniem ciastka czy kawałka czekolady. Słodkości mają jednak jedną podstawową wadę (oprócz tego, że zazwyczaj idą w biodra): czasami po prostu nie ma ich w zasięgu ręki... Gdy szafka jest pusta, do sklepu daleko, a głód słodyczowy utrudnia normalne funkcjonowanie, trzeba działać szybko i zdecydowanie.


W kryzysowej sytuacji trzeba się ratować domowymi sposobami. Choć jestem kompletnym antytalentem kulinarnym, są dwa przepisy na ciasta, które zawsze się udają. Nawet gdy robię je ja. Jako że miałam straszliwą ochotę na ciasto do kawy, zamotałam Perełkę w chustę i wyruszyłam na podbój kuchni, żeby zrealizować jedną z tych receptur. Przedmiotowe ciacho jest hybrydą murzynka i piernika, a przepis naprawdę jest banalny. Uprzedzam, że nie jest to ani zdrowe, ani dietetyczne. Grunt że spełnia kryterium słodkości...
Potrzebujemy:
- 3 szklanki mąki
- 1 szklankę cukru
- 1 szklankę oleju
- 1 szklankę mleka
- 3 jajka
- 2 łyżeczki sody oczyszczonej
- słoiczek powideł śliwkowych albo dowolnego dżemu
- 2-3 łyżki kakao
- 2-3 łyżeczki przyprawy do piernika

Ilość cukru, kakao i przyprawy można modyfikować zgodnie ze swoimi preferencjami. Smak dżemu również. Dodatkowo można wpakować dowolne bakalie, jeśli coś zalega w szafce. Wyłącznie od nas zależy czy pójdziemy bardziej w stronę piernika czy murzynka.

Co robimy ze składnikami? Bezczelnie wrzucamy wszystko do michy, mieszamy i wylewamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Piekarnik rozgrzewamy do 180° i pieczemy do suchego patyczka. W jednym piekarniku jest to 45 minut, w drugim godzina, więc podawanie sztywnego czasu nie ma większego sensu. Banalnie prosta sprawa, skoro nawet ja daję radę! Łatwiejsze i szybsze jest już chyba tylko ciasto z mikrofali...


Tak więc już wiesz co robić, gdy dopadnie Cię niespodziewany głód albo znajomi wpadną na kawę. Smacznego!

piątek, 10 marca 2017

Mamo, nie bój się "szmat"!

Bardzo długo zastanawiałam się czy w ogóle poruszać ten temat i jak to zostanie odebrane. Bo czy blogerce wypada się do tego przyznać? Jeszcze w ciąży przyszłe mamy z uwielbieniem kupują malutkie ubranka dla swoich dzieciątek: różne wzory i kolory. Body, pajacyki, spodenki, kombinezony na zimę. Nie inaczej było też ze mną. Sęk w tym, że całą masę ciuszków kupiłam... na wagę.


Tak, dokładnie tak! Prawie co tydzień z wypiekami na twarzy leciałam do pewnego sklepu z używaną odzieżą, dobre trzy kwadranse latałam jak oszalała między wieszakami, po czym wychodziłam z ogromną siatą ubranek. Miałam z góry ustalony przez siebie budżet i ani razu go nie przekroczyłam. Wynosił on całe 30 złotych... Kolejne dwa dni schodziły mi na pranie, suszenie i segregowanie na rozmiary, bo nie ograniczałam się tylko do zakupów ubranek noworodkowych - mam zapas aż do rozmiaru 86. To był mój mały rytuał, dający mi ogromną frajdę. Ale co jest źródłem tej przyjemności, płynącej z zaopatrywania się "na szmatach"?



Cena

Rzecz oczywista, często pierwszy i najważniejszy argument dla osób, które są "za". Warto zauważyć, że ceny odzieży używanej potrafią być bardzo różne - w Warszawie często jest to ok. 70 zł/kg, podczas gdy w mniejszych miejscowościach możemy kupować dosłownie za grosze. W moim ulubionym sklepie w Szczytnie kilogram odzieży potrafi kosztować zaledwie 14 zł, a dzień przed nową dostawą to, co zostało, jest po 2 zł za sztukę. Dokładnie - śmieszne wydatki. Radość z zakupu body za niecałą złotówkę albo pajacyka za 1,50 jest bezcenna. Kurtka za 3 złote? Proszę bardzo! Można spokojnie zatowarować się w taką ilość ubranek, żeby nie musieć co chwilę robić prania. Dodatkowo, nie ma tragedii jeśli ubranko pobrudzi się do poziomu kompletnej niedopieralności - a ciuszka za 50 zł już mogłoby być jednak trochę szkoda.

Jakość

Trzeba mieć oko i cierpliwie szukać, bo między dwiema rzeczami wyglądającymi jak ścierki od podłogi potrafi wisieć prawdziwe cacko. Nierzadko zdarzało mi się kupować ubranka doskonałe jakościowo i bez najmniejszych śladów używania, a czasem zupełnie nowe, jeszcze z metkami. Oczywiście, zdarzały mi się drobne wpadki w postaci niezauważonej dziurki albo nieusuwalnej plamy, ale po pierwsze były to sporadyczne "wypadki przy pracy", a po drugie - ryzyko rzędu 1,50 zł/szt. naprawdę można ponieść. Ostatecznie dziurkę można zaszyć, a plamę ignorować i przeznaczyć te ubranka wyłącznie do użytku domowego - dziecko i tak zaraz wyrośnie.

Marki

Nie sądziłam, że w szmateksie uda mi się wygrzebać ubranka tak znanych i cenionych marek. Zimowy kombinezon Mothercare, używany chyba tylko sporadycznie, albo i wcale, kupiłam za około 4 złote. Rampers Mamas & Papas za 1,40. Całe tony Marksów i Spencerów czy GAP, również za grosze. Sukienka brytyjskiego projektanta, o którego istnieniu nie miałam pojęcia - całe 2 złote, ale w sklepie internetowym już 30 funtów... Czasem z ciekawości próbowałam wyszukać jakiś produkt w sieci i porównać ceny. Z jednej strony włos się na głowie jeży, a z drugiej - satysfakcja z zakupu jest jeszcze większa.

Nie tylko ubranka

Nie spodziewałam się, że oprócz ubranek znajdę też akcesoria. Dwa ochraniacze na łóżeczko, kocyki, mata do zabawy. W ogóle niezniszczona pościel. Moim ulubieńcem w tej kategorii jest wielokolorowy, tkany kocyk Mamas & Papas Gingerbread, który kosztował mnie "aż" 3,75 zł. W sklepie musiałabym za niego zapłacić całe 165 zł, co uważam za grubą przesadę. Udało mi się też upolować buty niechodki, stylizowane na Emu, również za grosze. Bawełniane śpiworki wygrzebałam aż trzy, z czego najdroższy kosztował 4 złote. Szczerze? Lubię takie "inwestycje"!

Polowanie

Może jestem dziwna, ale upolowanie świetnej jakościowo, markowej rzeczy za grosze jest dla mnie źródłem satysfakcji. Nie jest sztuką pójść do sklepu, napakować cały koszyk ubrań i przy kasie poczuć się lżejszą o 500 zł, naprawdę... Ale gdy można bliźniaczo podobny koszyk mieć za 30 złotych, budzi się instynkt łowcy. To trochę jak kupowanie na wyprzedażach. Z tą tylko różnicą, że towary nie są przecenione o 30 czy 50%, a znacznie więcej.




Czy w takim razie są jakieś minusy? 

Odzież używana w lumpeksach ma charakterystyczny "zapach". Pochodzi on od preparatu dezynfekcyjnego, którym odzież musi obligatoryjnie zostać potraktowana przed wprowadzeniem jej do obrotu. Czy jest to problem? Przecież i tak przed założeniem powinniśmy ubrania dokładnie wyprać, bez względu na to, czy były kupione jako nowe czy używane. Warto zaznaczyć, że nowe ubrania też podobno są nafaszerowane chemią (żeby się nie gniotły i ładnie wyglądały w sklepie), a poza tym przechodzą one przez tyle rąk, że z pewnością są siedliskiem bakterii. Tak więc dla mnie argument o zapachu odpada, bo i tak dokładnie wypłuczemy go i zastąpimy aromatem ulubionego płynu do prania ubranek dziecięcych.

Często mamy czują pewien rodzaj obrzydzenia, że ubranka były już używane. Po pierwsze - używało ich inne dziecko, raczej nikt nie szorował nimi toalety. A że było to nieznane nam maleństwo - czy to naprawdę ma znaczenie? Przecież i tak wszystko dokładnie pierzemy i prasujemy. Po ubranka od znajomych sięgamy chętnie. Zdarza nam się też kupować używane ciuszki od innych mam, przez serwisy ogłoszeniowe lub na aukcjach. Czy zatem różnica naprawdę jest aż tak znacząca?




Niewypały

To nie jest tak, że ze wszystkich zakupów jestem dumna i że właśnie mianowałam siebie samą do tytułu Lumpeksowej Shopping Queen. Czasem kupione ubranko w sklepie wygląda obiecująco, w domu też, ale gdy próbujesz je zainstalować na dziecku - po prostu się nie da. U nas w ten sposób przepadł piękny, welurowy pajacyk. Jako niedoświadczona przyszła mama nie przewidziałam faktu, że zapięcie na plecach utrudni mi życie. Podobnie było z pięknym, dzianinowym rampersem zapinanym od góry do dołu na guziczki. Zmiana pieluchy była w nim skomplikowaną operacją logistyczną, więc tylko raz podjęłam się tego wyzwania i czym prędzej przebrałam Perełkę w coś wygodniejszego. Jest jednak pewien plus tej sytuacji: znacznie łatwiej jest pogodzić się z faktem, że kupiło się coś totalnie bezużytecznego za 2,20 zł niż gdyby przecinek był przesunięty o jedno miejsce w prawo. I może jeszcze pomnóżmy razy dwa... Bo nieprzemyślane konstrukcje ubraniowe nie są zarezerwowane tylko dla rzeczy używanych ;-)



Czy nie stać mnie na nowe ubranka? Oczywiście, że stać i nierzadko takie też kupuję. Ale radość z wygrzebania świetnego ubranka za grosze jest nie do opisania ;-) Poza tym... kto nigdy nie kupił nic w szmateksie, niech pierwszy rzuci kamieniem ;-)

Kupujesz?
Lubisz?
Boisz się?
Brzydzisz?

czwartek, 2 marca 2017

Szykuję się na zimę - przyszłą... Zakupy u Zuzanki.

Mam pewną brzydką cechę (tzn. mam ich znacznie więcej, ale ta jest szczególnie denerwująca), że lubię kupować na zapas. Jeszcze w wakacje kupiłam Perełce kombinezon na zimę - tą, która będzie za rok... Promocja była! Nic nie poradzę na to, że posezonowe wyprzedaże wciągają mnie jak bagno. I choć wiosna już mocno dobija się do drzwi - właśnie zakupiłam śpiworek i rękawice do wózka. A co!


Zakupy takie poczyniłam w manufakturze :-) Zuzanka, specjalizującej się w produkcji artykułów dla dzieci i mam. Moim łupem padły, jak już wspomniałam, śpiworek do wózka oraz rękawice - mufki. Dodatkowo Perełka dostała kostkę sensoryczną. Niby podstawowa zabawka dla niemowlaka, a jakoś tak do tej pory nam jej brakowało... Ceny wyprzedażowe były super atrakcyjne, aż grzech było nie skorzystać!


Śpiworek jest uszyty z turkusowego, nieprzemakalnego materiału, a w środku ma kremowe futerko. Zapinany jest na suwak, który można w całości rozpiąć. To sprawia, że instalowanie dziecka w środku jest naprawdę łatwe. Śpiworek ma także otwory na pasy, będzie w sam raz do spacerówki. Chociaż nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała go upchnąć do gondoli. Da się? Pewnie! Trzeba tylko umiejętnie ułożyć dolną warstwę w wózku. Jest to fajna i przydatna rzecz. Był już z nami na dwóch czy trzech spacerach (zanim zrobiło się naprawdę ciepło) i sprawdzał się doskonale. Co ważne, został też zaakceptowany przez dzieciucha - pojawienie się w wózku kremowego futerka wywołało efekt zaskoczenia i nie było żadnej awantury przy wkładaniu Perełki do gondoli. Po raz pierwszy...






Rękawice do wózka mają podobną konstrukcję materiałową, z tym że upolowałam wzór w różowe i czarne piórka na białym tle. Rękawice są zapinane na rzepy, więc zamontowanie ich na rączce jest banalnie proste i tak naprawdę można je dopasować do każdej rączki wózka. Mój wózek posiada na wyposażeniu mufkę na obie ręce, bardzo porządną i wygodną. Ale jeśli kiedyś przyjdzie nam przesiąść się na spacerówkę, rękawice na pewno będą przydatne i tam. Mają jedną podstawową przewagę nad moją dotychczasową mufką - gdy robi się za ciepło, można wyjąć ręce, a rękawice "rozgonić" na boki, robiąc sobie tym samym dostęp do rączki. W przypadku mufki na obie dłonie nie ma takiej możliwości i trzeba albo ją zdejmować, albo pchać wózek trzymając ręce na mufce, czego osobiście nie lubię. Dlatego też mogą one być wygodniejsze w okresach przejściowych, gdy bywa chłodno, ale nie jakoś super mroźno.




Kostka sensoryczna jest uszyta z bawełny i minky, przy czym dwa boki są szeleszczące. W środku znajduje się grzechotka. Krawędzie kostki są uzbrojone w tasiemki o różnej fakturze - gładkie i prążkowane, a także pętelki ze sznurka. Taka różnorodność sprawia, że dziecko ładnie ćwiczy chwytanie i uczy się różnych faktur materiału. Do kostki dołączony był gryzak, który u nas jest używany również osobno, bo Perełka ma aktualnie manię wpychania sobie wszystkiego do buzi i czasami ściąga sobie gryzak z kostki. Bez dwóch zdań, dziecko się ucieszyło. Obraca sobie kostkę w łapkach, ściska ją, ciągnie za metki. Takiej zabawki ewidentnie jej brakowało.





Zapraszam Was na zakupy do Zuzanki - warto zaopatrzyć się nie tylko w akcesoria zimowe (choć moim zdaniem zima jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa!), ale też np. kocyki, wkładki do wózka czy też hit ostatnich tygodni - kosze na zabawki.